„Będziesz jadła z zamkniętymi ustami. Będziesz chodzić wyprostowana, żebyś nie miała garbu. Nie wymawiaj „r”, żeby nie wiedziano, że jesteś Rumunką. Nie przeklinaj. Nie bądź bezczelna. Nie pluj. Nie kop. Uśmiechaj się grzecznie z tajemniczym wyrazem twarzy. Nie przyglądaj się ludziom, nawet jeśli umierasz z chęci, żeby to zrobić, lecz wstydliwie spuszczaj oczy. Mów mało i słuchaj, bo dorośli przeważnie mają więcej do powiedzenia” – brzmiało dziesięć przykazań w wersji Józefiny, która najbardziej na świecie dbała o to, żeby jej młodsza siostra choć odrobiny manier liznęła i w towarzystwie jako tako się prezentowała. Dbanie o poprawny wizerunek do łatwych zadań raczej nie należało, bo z racji urodzenia chociażby obie stawały w stosunku do rówieśników na pozycji z góry przegranej. Nie dość przecież, że były dziećmi rumuńskich emigrantów, to i grosza za wiele nie miały. Choć w domu było biednie, to miłości dziewczynkom nigdy jednak nie brakowało, bo dla rodziców zawsze liczyły się najbardziej. Nie opuszczało
ich jednak wrażenie, że choć tatę kochali wszyscy, to jednak nie mama, a i on kochał wszystkich, oprócz niej właśnie. Przez te wspólnie spędzone lata łączyła ich co prawda miłość ogromna, lecz do córek i kina wyłącznie. Miłość ta nie poszła zresztą na marne, bo Rina, autorka książki i jej główna bohaterka zarazem, wyrosła na kobietę rozsądną i inteligentną, której literacki debiut wstrząsnął Izraelem i nie bez powodu zyskał miano międzynarodowego bestsellera.
Każdy dom potrzebuje balkonu to zbeletryzowana biografia Riny Frank, jednej z najpopularniejszych pisarek izraelskiego pochodzenia. Na świat przyszła ona zaledwie trzy lata po powstaniu państwa, kiedy to jego sytuacja, zarówno polityczna, jak i gospodarcza, pozostawiały jeszcze wiele do życzenia. Pisarka w swej powieści stara się jednak ową politykę omijać szerokim łukiem, skupiając się na historii własnej. Jako córka rumuńskich syjonistów, mieszkająca w biednej dzielnicy Hajfy, łatwego życia nigdy nie miała. Tym bardziej, że społeczeństwo izraelskie należało do mocno zróżnicowanych, zaś pojęcie wzajemnej tolerancji czy jako takiego szacunku nie były wówczas w modzie. Nic więc dziwnego, że siostry długo wstydziły się swego pochodzenia, za które wciąż wytykano je na ulicach palcami i z racji którego nie wszędzie i nie zawsze były mile widziane. W domu zaś od zawsze było biednie, bo ojciec na żadnym zawodzie się nie znał i czasem tylko dorabiał jako skromny sprzedawca kawy. A że pewna posada
uchodziła wówczas za synonim stabilizacji i choć namiastki dobrobytu, a on takowej nigdy w życiu nie miał, w sercu żony szybko zaczęły mnożyć się pretensje. On zresztą żalu również miał w sobie sporo, bo oto poślubił kobietę, która nie potrafiła mu nawet „zrobić chłopaka”.
Historia Riny Frank pokazuje, że ubogie dzieciństwo może być jednak dzieciństwem szczęśliwym. Z biedy tej udało jej się zresztą wyrwać, i to od razu w ramiona człowieka zamożnego i atrakcyjnego. Rina szybko została więc żoną czarującego architekta z Barcelony, który pięknymi słowami i bajkowymi podróżami szybko podbił jej serce. Sielanka nie mogła trwać jednak wiecznie, tym bardziej, że na świat przyszło wkrótce ich nieuleczalnie chore dziecko. Wspomnieć tu trzeba od razu, że pisarka ciekawie sobie tę swoją historię rozłożyła, na dwa różne etapy jakby, na czas dzieciństwa i czas dorosłości, przeplatając je ze sobą już od pierwszych rozdziałów. Czas dzieciństwa opowiadany jest tu z perspektywy kilkuletniej dziewczynki, narrator występuje więc w pierwszej osobie, opowiada nam o sobie i swojej rodzinie. Z kolei do zaprezentowania lat dorosłości Rina Frank potrzebowała już pomocy narratora trzecioosobowego, dzięki któremu udało jej się zachować większy dystans. O miłości, małżeństwie i chorobie córki
opowiada więc z pozycji człowieka niezależnego, który całą prawdę o niej zna, ale jednak nią samą nie jest. Ta zmiana narracji opłaciła się z całkowitą pewnością, bo nie dość, że ten dystans udało jej się zachować i o kwestiach najtrudniejszych swobodnie opowiedzieć, to i urozmaiciło to specyficzny rytm tej powieści. Styl tu jest bowiem prosty, język niewyszukany, jakby gawędę snuto przy kominku, dla członków rodziny jedynie, tych najbardziej wtajemniczonych (bo i opowieść to niezwykle intymna, dotykająca wszystkich chyba aspektów kobiecego życia). Nie ma tu też miejsca na monotonię, bohaterki bowiem (Rina młodsza i Rina starsza) stale zamieniają się rolami, ich historie i dylematy przeplatają się nieustannie. Przeplatanka ta jest jednak na tyle zgrabna, że żadnego chaosu do powieści nie wprowadza, a raczej w czarujący sposób mami czytelnika coraz to różniejszymi obrazami.
Każdy dom potrzebuje balkonu to nie tylko prościutka powieść o historiach pewnej ubogiej rodziny, o dziecięcych zabawach i troskach bycia dorosłym. Żadne tam banały o dojrzewaniu, raczej mechanizm wyłaniania się konsekwencji z czynów niegdyś dokonanych, a obecnie jakby zapomnianych, zepchniętych gdzieś na margines pamięci, czy to z wygody, czy z innych racji wreszcie. Jakby zło, wyrządzone przed laty, zwykło do nas powracać. Rina w młodości wzgardziła przecież miłością chłopca jej oddanego i jej miłością również ktoś kiedyś wzgardzi. Pierwszego dziecka w ogóle nie chciała, drugie przychodzi więc na świat chore. Jakby historia zataczała krąg, a dawniej popełnione grzechy powracały do nas nabrzmiałe od konsekwencji. Rinulka jako dziecko marzy przecież o wielkim świecie, podróżach i wielkomiejskich manierach, a kiedy wszystko to wreszcie dostaje, czuje się nieswojo, jakby otaczała ją zupełnie nieznana jej rzeczywistość. Oto pomarańcze nagle ma jadać sztućcami, zmuszać się do kilkudaniowych obiadów,
zachowywać według jasno określonych reguł, których nikt jej nigdy nie wpajał. I w końcu zaczyna tęsknić do tej nieco zdziwaczałej matki, piekącej tradycyjne ciasta i leczącej córki recytacją magicznych zaklęć w jidysz, i do tego schorowanego ojca, który wszystko innym by oddał i tę swoją kawę po dzielnicach do śmierci roznosił. I do tego balkonu, z którego jej siostra widziała Boga, kiedy przyszedł po babcię. Balkon to zresztą miejsce wyjątkowe, swego rodzaju pogranicze, przestrzeń, na której świat zewnętrzny i wewnętrzny nawzajem się przenikają. Z jednej bowiem strony wciąż jesteśmy w domu, stąpamy twardo po ziemi. Z drugiej jednak mamy niebo na wyciągnięcie ręki, możemy dostrzec Boga, który gdzieś tam przecież w niebie być musi. Tego właśnie Boga Rina przegapiła, gdy umierała jej babcia, i do końca życia będzie tego faktu gorąco żałować. Nie o szukaniu Boga jest jednak ta książka. Raczej o tym, że szczęście nie kryje się w luksusach, że szczęście to dom rodzinny, ciepło i wsparcie, drugi człowiek po
prostu.