Jeśli zerkniemy na współczesną historię Stanów Zjednoczonych i Rosji, włączywszy w to dzieje radzieckiego imperium, można dojść do wniosku, że ich przedstawiciele stale, na rozmaitych polach, usiłowali się prześcignąć. A to na złamanie karku pędzili do Berlina, gdzie, prócz coraz bardziej spanikowanego gospodarza czekały na nich plany prototypowych, niemieckich technologii (że o innych rozlicznych precjozach nie wspomnę), później z zapałem licytowali się, kto ma lepszą gospodarkę, większe pogłowie trzody chlewnej i więcej czołgów. Ścigali się również o palmę pierwszeństwa w dziedzinie jak największego blamażu podczas tzw. „interwencji narodowowyzwoleńczych”, z uporem godnym lepszej sprawy dowodząc, któż jest bardziej efektywnym „żołnierzem wolności”. W ramach tej rywalizacji, jedni wyzwalali Wietnam, inni Afganistan, obecnie ci pierwsi wciąż usiłują na dobre wyzwolić Irak i, znów, Afganistan (niewdzięczny lud muzułmański ma jakieś zadziwiające opory przed wyzwalaniem), drudzy natomiast na lufach czołgów,
zawzięcie kręcąc kurkami gazowymi, niosą miłość i pokój byłym krajom ZSRR. Jeden z najistotniejszych etapów tego wyścigu nie rozegrał się jednak na udręczonej zimną wojną Ziemi, ale ponad nią, kiedy to włodarze imperiów postanowili powalczyć o dominację w kosmosie.
Kant napisał ongi „Dwie rzeczy napełniają umysł coraz to nowym i wzmagającym się podziwem i czcią, im częściej i trwalej się nad nimi zastanawiamy: niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie”. Możni tego świata nie zawracali sobie głowy (że już nie wspomnę o podziwie i czci) takimi drobiazgami, jak prawo moralne, pozostawiwszy je pięknoduchom i filozofom, jednak niebo gwiaździste coraz częściej pojawiało się w ich sferze zainteresowań. Jeśli bowiem na błękitnym globie nie ma już wiele do zawłaszczenia, to czemuż by nie spróbować zawłaszczyć kosmosu? A jeżeli okaże się on równie oporny, jak „wyzwalane” ludy, to zawsze można chociaż pościgać się o to, kto się tam pierwszy znajdzie – w ramach zdrowej, imperialnej rywalizacji, oczywiście. O tym, jak Stany Zjednoczone i ZSRR próbowały znaleźć swoje miejsce wśród gwiazd, traktuje książka Matthewa Brzezińskiego, zatytułowana Wschód czerwonego księżyca. Wyścig supermocarstw o dominację w kosmosie. Od pierwszych stron widać, że słynna maksyma Hitchcocka o
trzęsieniu ziemi jest autorowi doskonale znana, jego praca bowiem rozpoczyna się iście wybuchowo, od opisu lotu rakiety V-2. Nigdy nie przypuszczałem, że tak interesująco, z wyczuciem dozując napięcie, można pisać o czterominutowej podróży ponad dziesięciotonowego żelastwa. W kolejnych rozdziałach jest jeszcze ciekawiej, zwłaszcza, gdy Brzezinski opisuje rozparcelowywanie niemieckich zdobyczy technologicznych, kiedy to Amerykanie „przywłaszczyli” sobie m.in. ponad tysiąc wykwalifikowanych inżynierów. Rosjanie braki kadrowe nadrabiali zapałem do grabieży, w ferworze której, ku nielichemu zdziwieniu nagle zorientowali się, że udało im się ukraść plany prototypowej wersji V-2, mającej bardzo pożądany zasięg (vulgo: w sam raz, by posłać w stolicę adwersarza kilka ton materiału wybuchowego). Tę szczytną ideę, jak to ze szczytnymi ideami bywa, odziało się w kostium utkany z nowomowy i propagandowego bełkotu, w wyniku czego, w imię „potrzeby przywrócenia strategicznej równowagi sił przez wykorzystanie
efektywnego potencjału odwetowego” podjęto wzmożone prace nad stworzeniem pierwszej rakiety balistycznej. Od tego czasu jednym z istotniejszych pól bitewnych zimnej wojny stały się tajne ośrodki badań rakietowych, gdzie umundurowanych marszałków dumających nad mapami zastąpili tacy naukowcy, jak Siergiej Korolow, Borys Czertok, John Bruce Medaris i Wernher von Braun, który podpisywał kolejne cyrografy – najpierw z nazistami, potem zaś z Amerykanami – by spełnić swoje największe marzenie.
Przy staczających się po równi pochyłej radzieckich wskaźnikach gospodarczych, należało znaleźć takie rozwiązanie, które przyćmi zbrojeniowe wysiłki USA, a zarazem będzie jak najbardziej opłacalne ekonomicznie. Ku radości Chruszczowa takim rozwiązaniem okazały się pociski balistyczne, Korolow jednak miał inne pragnienia: chciał sięgnąć ponad ziemską atmosferę. Autor z pasją odmalowuje ówczesne realia, kiedy to wierchuszka podchodziła do tego pomysłu, delikatnie mówiąc, średnio entuzjastycznie i naukowiec musiał dokonywać nie lada wybiegów, by utrzymać się na powierzchni. Okazało się jednak, że moskiewscy włodarze są jak duże dzieci i wystarczyło im powiedzieć, że Amerykanie już pracują nad sztucznym satelitą, by w mig przyklasnęli pomysłowi stanięcia do wyścigu, którego meta znajdowała się hen, wysoko, pośród gwiazd. Nie do końca mieli pomysł, po co im ten sztuczny księżyc i co w zasadzie z nim zrobić, najistotniejsze dla nich było, że kapitalistów, mówiąc kolokwialnie, będzie trafiał szlag za każdym
razem, gdy tylko ujrzą go na niebie. Kapitaliści zaś na razie byli daleko w tyle, stawiając na zupełnie niepotrzebne bombowce, jednak gdy tylko zorientowali się, że satelita może stanowić istotny pretekst do potwierdzenia otwartego charakteru przestrzeni kosmicznej (czyt.: legalizacji szpiegowania z kosmosu), prace za oceanem ruszyły pełną parą. Wojny gwiezdne można było uznać za rozpoczęte.
Matthew Brzezinski w latach 1996-1998 pracował w Moskwie i Kijowie jako korespondent „The Wall Street Journal”. Pisał również m.in. dla „The New York Times” i „The Guardian”, a oprócz Wschodu czerwonego księżyca ma na swym koncie książki Fortress America: On the Front Lines of Homeland Security i Casino Moscow: A Tale of Greed and Adventure on Capitalism's Wildest Frontier. Widać zatem, że reporterskie pióro ma wyrobione, co zresztą znakomicie daje się odczuć podczas lektury pracy o podboju kosmosu. Jak ryba w wodzie czuje się opisując tragifarsę, jaka rozgrywała się na szczytach radzieckiej władzy oraz spiski, intrygi i polityczne perturbacje, zarówno na Kremlu, jak i w Waszyngtonie. Wpada jednak przy tym w pewną pułapkę, ponieważ to, co powinno być otoczką, tłem dla omawianego tematu, niejednokrotnie wybija się na pierwszy plan, w cień spychając zmagania inżynierów. Brzezinski ma przy tym talent do traktowania literatury w sposób, że się tak wyrażę, filmowy, niektóre fragmenty wyglądają niczym
wycinki scenariusza, ze wskazówkami dla kamerzystów włącznie. Nadaje to całości bardzo interesującego sznytu, pazura, dzięki któremu styl i język Wschodu czerwonego księżyca przypominają raczej dokonania pana Wołoszańskiego, niźli publikacje naukowe. W zależności od tego, czego od tej książki oczekujemy, będzie to albo jej wadą, albo też zaletą. Mnie brakowało w niej trochę większego skupienia się na części technicznej, opisie pracy samych naukowców – te aspekty zostały rozmyte przez szeroki plan i wdawanie się w geopolityczne dykteryjki. Oczywiście były one ze wszech miar istotne, wszak książka traktowała o rywalizacji supermocarstw, przeto nie sposób pominąć wewnętrznych problemów trawiących tych gigantów, jednak moim zdaniem nic by się nie stało, jakby autor odrobinę inaczej rozłożył akcenty swojej pracy, nawet kosztem przystępności. Żałuję również, że Brzezinski nie pociągnął tej historii dalej, książka kończy się bowiem pomyślnym wystrzeleniem Explorera 31 stycznia 1958 roku; historia podboju
kosmosu obfitowała później w wielkie, spektakularne wydarzenia, które – jestem przekonany – opisałby równie wybornie, jak te, o których możemy przeczytać we Wschodzie czerwonego księżyca.
Obecnie, ponad pięćdziesiąt lat po wystrzeleniu w kosmos pewnego nieszczęsnego psiaka, który zdechł w potwornych mękach kilka godzin od rozpoczęcia misji, przestrzeń kosmiczna się skomercjalizowała, przestając być polem bitwy supermocarstw. W pięćdziesiątą rocznicę wystrzelenia „Sputnika”, Borys Czertok rzekł: „Gdybyśmy wtedy żyli tak spokojnie jak dziś i nie obawiali się żadnej agresji, wówczas nie wydalibyśmy tyle pieniędzy na sprzęt i technologię potrzebne do rozwoju kosmonautyki”. W książce Matthewa Brzezinskiego przeczytamy właśnie o tych czasach permanentnego strachu przed agresorem notorycznie coś knującym za żelazną kurtyną oraz o tym, co się dzieje, gdy politycy zabierają się za naukę, o której nie mają zielonego pojęcia w jeszcze większym stopniu, niż o resortach, do których zostali powołani. Wschód czerwonego księżyca zawiera spis bibliograficzny zawierający blisko 100 pozycji książkowych, ponad 30 artykułów prasowych oraz wywiady, z których najistotniejszymi były te przeprowadzone przez autora
ze Siergiejem Chruszczowem. Ponadto znajdziemy w niej 654 przypisy, w tym kierujące nas na liczne strony internetowe traktujące o światowej astronautyce.