Nowy bohater masowej wyobraźni nie skrzy się w słońcu i nie nosi obrączki czystości, ale ma szanse zdetronizować Edwarda C.
Książka E. L. James Pięćdziesiąt twarzy Greya przebojem wdarła się na listy bestsellerów. Popularnością przebiła nawet słynny * Kod Leonarda. Polskich statystyk jeszcze nie znamy, bo książka na razie ukazała się tylko w postaci ebooka, a na premierę wersji papierowej musimy poczekać do września. *Mimo tego w prasie już trwają gorące dyskusje, pojawiają się pierwsze recenzje i analizy nie tyle treści (znamy powiedzenie o Salomonie, który nie naleje), tylko zjawiska, jakim jest niezwykła, gigantyczna wręcz popularność nader średniego czytadła.
Anastasia Steele (Ana) kończy studia, Christian Grey jest bajecznie bogatym przedsiębiorcą. Ich losy się połączą, gdy Ana będzie musiała w zastępstwie chorej koleżanki przeprowadzić z nim wywiad. Pierwsze spojrzenie, drugie, obustronna fascynacja, a potem już z górki. Nieśmiałe marzenia, niezobowiązujące spotkania aż do poważnego zaangażowania, które było przesądzone już w momencie pierwszego spotkania. Sen zaczyna się śnić, bajka zaczyna się dziać. Lukrowaną scenerię odrobinę psują szpicruty, pejcze i inszy sprzęt do wiązania, bicia i zadawania bólu, które męski bohater uważa za element niezbędny do osiągnięcia satysfakcji seksualnej. Książka bije rekordy sprzedaży.
Zastanawiam się, czy ta powieść to kolejny raz opowiedziana historia Kopciuszka, czy może mutacja Pięknej i Bestii? Każdy romans czerpie mniej lub więcej (zwykle więcej) z opowieści o ubogiej, acz pięknej dziewczynie, która odnalazła swojego księcia. Czasy się jednak nieco zmieniły. Współczesny Kopciuszek niewiele ma ze skromnej i dzielnej dziewczyny, która całe dnie szorowała podłogi pod dyktando macochy, ale równocześnie potrafiła przemienić się w zjawiskową i pełną uroku pannę, która przyćmiła na balu wszystkie zgromadzone księżniczki. Współczesny Kopciuszek niewiele robi sobie z powagi sytuacji, ma niewyparzony język, na bal się spóźnia (ewentualnie przychodzi bez bielizny), w dodatku lekko się chwieje po kilku drinkach, a najlepiej czuje się w dżinsach, trampkach i zwykłej koszulce. Taka bohaterka łatwiej zyskuje akceptację milionów kobiet, gdyż łatwiej utożsamiać się z dziewczyną z sąsiedztwa, która wygrywa los na loterii, niż porównywać do wzorca zupełnie spoza zasięgu. Takie czasy. W telewizji
brylują znani z tego, że są znani, rekordy oglądalności biją programy typu reality-show, a bohaterkami masowej wyobraźni stają się zwykłe, nieśmiałe dziewczyny, w których ktoś nagle zobaczył niezwykły potencjał. Na tym założeniu opiera się saga * Zmierzch*, a także najnowsza znakomitość wydawniczych statystyk.
Do tanga trzeba dwojga (a najlepiej trojga, bo trójkąty emocjonalnie niesamowicie ożywiają fabułę), więc musi być i książę. Ostatnio sprawdzają się postaci rodem z bestiariusza – wampiry, wilkołaki, istoty nadprzyrodzone, albo chociaż „tylko” mroczne. Na tym najlepszym ze światów niegrzeczni chłopcy są znacznie bardziej pożądani. Główny bohater nie nosi obrączki czystości (to zdecydowanie nie!), nie skrzy się w słońcu, jest „tylko” człowiekiem, ale ma spore szanse zdetronizować Edwarda Cullena, który dotychczas był idolem nastolatek (i ich matek). Uosabia wszystkie cechy idealnego partnera – nieprzyzwoicie bogaty, bardzo przystojny, nonszalancki i fascynujący. Ma władzę i chętnie z niej korzysta. Preferuje bezpieczny seks. Ale nie jest kryształowy. Bo jeśli archetypowy książę na którymś etapie wkładał wybrance skórzany (w niektórych tłumaczeniach szklany) pantofelek, to Christian Grey dysponuje całym arsenałem skórzanych akcesoriów i nie jest to bynajmniej szafa pełna obuwia. Trzeba mieć w dzisiejszych
czasach jakieś fajne hobby, zwłaszcza, gdy czasy trudne, praca stresująca, a odreagować jakoś trzeba. Co może wyjść ze spotkania dwojga takich bohaterów? Relatywnie długa opowieść z licznymi „momentami” nad którymi pastwią się krytycy i zachwycają czytelniczki.
To nie jest dobrze napisana powieść. Absurdalny z lekka pomysł na fabułę można obronić, braków warsztatowych już nie. Pierwszoosobowa narracja sprawia, że czytelnik zmuszony jest siedzieć w głowie głównej bohaterki i słyszeć wszelkie jej przemyślenia. Studentka kierunku związanego z literaturą z uporem maniaka wzywa świętego Barnabę (patrona tkaczy i bednarzy) i używa wyrażenia, które tłumacz przetłumaczył jako „Rany Julek”. Nie wiem, jakiego świętego należy wzywać, gdy ktoś smaga batem, ani co przeciętna amerykańska studentka mówi w chwilach zdenerwowania, ale powtarzanie tych samych fraz na przestrzeni kilkuset stron jest dla czytelnika niestrawne. Szczegółowe opisy wszystkich pomieszczeń, w których bywa bohaterka nużą. Dywagacje o tym, czy coś było drogie, czy bardzo drogie naprawdę nie wnoszą nic. Podobnie te wszystkie momenty, w których czytelnik ma wyjątkową okazję posłuchać sobie rozmów telefonicznych Greya z pracownikami. Poważnie się obawiam, że życie prezesa wielkiej korporacji nie wygląda tak,
jak widzi je autorka. A rozwiązania fabularne, mniej lub bardziej nieżyciowe pomysły i nielogiczne sytuacje skrzypią i skrzeczą.
Mimo tego opowieść zawładnęła wyobraźnią milionów czytelniczek i czytelników.Czy to ze względu na te wszystkie kajdanki i pejcze? Strefa BDSM może pociągać, zwłaszcza, że wciąż pozostaje pewnym tabu. Nikt głośno nie powie, że ból może rodzić rozkosz, a poddanie się i oddanie może podniecać na równi z przejmowaniem kontroli. Mało która kobieta przyzna się, że miałaby ochotę dać się związać. Zwłaszcza, gdy jest matką dwójki dzieci i pracuje w szkolnej bibliotece. Dlatego bardziej odważniejsi próbują i zatracają się w BDSM mniej lub bardziej, a mniej odważni podglądają przez dziurkę od klucza. Albo czytają o tym, jak to się robi, czym i co z tego wynika. I zaczytują się w opisach scen, na których Grey wiąże Anę, a ta omdlewa z rozkoszy i dochodzi z głośnym jękiem. Bardzo to wszystko romantyczne, ale zastanawiam się, na ile opisane przez autorkę akcesoria i praktyki mają cokolwiek wspólnego z prawdziwym sado-maso? Czy relacja z niezwykle namiętnego zbliżenia, polana lukrem, okraszona pejczem to rzeczywiście
literackie porno? Autor * Zwrotnika Raka* i * Sexusa* się w grobie przewraca…
O tym, że opisywanie stosunków i gry wstępnej, a nawet reakcji na dotyk, jest bardzo trudne, wie każdy, kto choć raz próbował pisać o seksie. Trzeba być naprawdę dobrym pisarzem (pisarką), by nie pogubić się w naturalistycznych szczegółach, nie ośmieszyć egzaltowanym językiem, nie zanudzić czytelnika, ale także nie spłynąć słodyczą bądź kiczem. By stworzyć scenę na tyle realistyczną, by czytelnik nie wątpił, iż „takie rzeczy” mogły się między dwojgiem ludzi zdarzyć, a jednocześnie na tyle pociągającą i sugestywną, by ten sam czytelnik przypadkiem znudzony nie odłożył lektury i nie poszedł plewić cebuli. Granica między wielkością i śmiesznością (także w sensie dosłownym) jest naprawdę wąska i mam wrażenie, że autorka nader często zapuszcza się za tę granicę. W rezultacie dostajemy opisy pełne szczegółów, szczytowań i jęków. Nie pozostawiają pola wyobraźni. Naturalistyczne do bólu. Śmieszne w brzmieniu, chwilami nawet bardzo zabawne. Polecam głośne odczytywanie co pikantniejszych kawałków. Ale chyba porno
z dziedziny BDSM nie czyta się po to, by się pośmiać?
Historia miłosna opisana w ten sposób wzięła się z przekonania, że miłość i pożądanie nie sprowadza się tylko do romantycznych uniesień, ale także do gotowości na uległość, poddanie się kontroli, czy wręcz zgody na ból na granicy rozkoszy. Ewentualnie rozkosz na granicy bólu. Bohaterka pozwala się wiązać, uderzać szpicrutą, gładko wchodzi w role uległej i odkrywa, że bardzo jej się to podoba. Przynajmniej do czasu. Bardzo to wszystko pomysłowe, ale to raczej odgrzewane kotlety. „Histoire d’O” ponad 50 lat temu wstrząsnęła francuską opinią publiczną, zyskała ogromną popularność, a wydawcy przysporzyła ogromne dochody (i 17 procesów). Oto młodziutka dziewczyna, tytułowa O. rozpływająca się w miłości do swego kochanka, gotowa jest dla niego wkroczyć do świata, w którym jest niczym więcej jak tylko uległą niewolnicą, gotową do spełnienia każdej zachcianki Pana (Panów). Kilkanaście lat później na podstawie książki powstał niezły film z fenomenalną muzyką Pierre’a Bachelet. Grey lubi chłostać. Nie on pierwszy.
Odsyłam do markiza (który w rzeczywistości był hrabią), czy pozycji późniejszych. Autor Wenus w futrze, Leopold von Sacher-Masoch, z kolei lubił być chłostany tak bardzo, że jego marne w istocie, acz bogate w szczegóły książki przyczyniły się do jego ogromnej popularności i sukcesów towarzyskich. A od jego nazwiska ukuto termin „masochizm”. Przykłady można mnożyć, nie widzę jednak sensu robić publicznej inwentaryzacji półek z erotyką. Jakkolwiek, historia literatury pokazuje dobitnie, że E. L. James nie zrobiła w istocie niczego obrazoburczego. Ani nowego. Literatura przeznaczona dla masowego odbiorcy, ocierająca się o pornografię, nawet tę z gatunku BDSM, istnieje sobie od wielu lat i ma się dobrze. Inna rzecz, że nie każda koneserka oper mydlanych doń dociera. Tę lukę w rynku doskonale wypełniła E. L. James.
Nie jestem fanką gatunku, powieść nie zrobiła na mnie wrażenia. Jakkolwiek bardziej złośliwa część mnie niesamowicie się cieszy, że kobiety na całym świecie zaczytują się w pornograficznym romansidle, miast w publikacjach, z których się dowiedzą, jak stylowo żyć, poprawnie zapakować walizkę i elegancko zjeść bezę.