Nie uległam tej ogromnej fascynacji Harrym Potterem, jaka ogarnęła świat. Nie stałam w długich kolejkach po kolejne tomy, nie otwierałam o północy drzwi do Hogwartu. Nie przeczytałam nawet pierwszej części. Trochę na przekór. Ale zawsze z chęcią zagłębiam się w alternatywne światy, które są na wyciągnięcie ręki. Od zawsze też fascynował mnie realizm magiczny – romans tego, co zwykłe z tym, co zaczarowane. Kocham smoki, które mieszkają w budzie dla psa i czarownice, które szykują jajecznicę z żółtym serem.
Myślę, że po części z realizmu magicznego, a po części z fascynacji powieścią J.K.Rowling wyrasta Dotyk mroku.
Jacek, główny bohater, ma 15 lat. Mieszka tu, w Polsce, właściwie kilka ulic ode mnie, w samym centrum Gdańska, u podnóża Góry Gradowej. Chodzi do szkoły, ma przyjaciela na wózku inwalidzkim i właściwie różni się od swoich rówieśników tylko tym, że po szkole pędzi do czarodzieja Wiatrobrodego, który mieszka na Przymorzu, po to, by uczyć się magii. Nic wielkiego, nic niezwykłego. Jacek umie wpływać na pogodę, ale nie umie nią władać. Ma w sobie ogromną siłę, ogromną moc, ale nie nauczył się jeszcze używać jej w sposób, jaki jest mu potrzebny. Zamiast burzy w szklance wody wywołuje eksplozję bigosu w maleńkim mieszkaniu czarodzieja. Wyrzucają go kolejni nauczyciele magii, twierdząc, że chłopak się nie uczy, nie przykłada. A Jacek po prostu sam z sobą nie umie się pogodzić. Swojego gwałtownego rośnięcia nie może uspokoić, swoich snów okiełznać i myślenia sprowadzić na właściwe tory. Dopiero niedawno zaakceptował istnienie magii. Wcześniej odwracał głowę. Wolał w piwnicy z kolegami poznawać smak zakazanych
papierosów, niż z Konradem, bratem bliźniakiem, badać Mroki i Podziemia. A teraz brata nie ma, bo zniknął w tajemniczych okolicznościach. Stracił też ojca, powoli traci matkę. Mieszka w wujem, znanym i cenionym w środowisku magicznym płanetnikiem (włada pogodą i używa jej do pomocy ludziom). A to Środowisko jest naprawdę kolorowe i fascynujące. Jest Wodnik, który w wannie pełnej wody, ubrany w garnitur, czyta gazetę; są zielonowłose rusałki; jest Krasnolud, który na ulicy Mariackiej ma sklepik z biżuterią i który zna wszystkie legendy o Gdańsku; jest Władca Burz; jest fantastyczny Piorun Kulisty o wdzięcznym imieniu Robert Malinowski; jest Dalebora, która uzdrawia i są konie świętego Elma, unoszące się nad ziemią. To ta dobra strona mocy. Złe są Mroki. Mroki mieszkają pod ziemią i pożywiają się ludźmi, niszcząc ich ciała, wysysając z nich życie (trochę jak wampiry), powiększając wciąż liczbę tych ciemnych i niedobrych. Plejada postaci jest jak z wybiegu dla modelek, to takie swoiste wybory najpiękniejszego,
wciąż pojawiają się nowe stwory, wciąż nowe moce, nowe atrybuty. Ale mam wrażenie, że autorka chciała zbyt wiele ich wprowadzić, zbyt wielką miała wyobraźnię, nie umiała wybrać, zbyt mocno chciała umagicznić każdą jedną ze stron tej książki. Przez to kiepsko poprowadziła postaci. Dała im imiona, dała im role. Tylko zbyt mało życia im dała, nie więcej niż na poruszenie małym palcem. A przecież muszą chodzić, ruszać się, walczyć z Mrokami, podnosić do ust szklanki z herbatą, podawać sobie ręce i przewracać strony magicznych ksiąg. Każda z tych postaci coś robi, cos tam czaruje, ale nie wiadomo, jakie są. Poza tym, że są nierozróżnialne. Wiadomo tylko, ze Jacek panuje nad pogodą (a przynajmniej taki jest jego atrybut), a Dalebora leczy. Ale nie wiadomo, czy lubi czytać, jaki jest jej ulubiony kolor, czy jest zakochana, czy zapada w sen zimowy, albo czy Wodnik lubi czekoladę. Są zbyt marionetkowe, a za mało ludzkie i wyraziste.
Powieść jest tak napisana, że pozostawia miejsce na kolejną część. Mam nadzieję, że bohaterowie dorosną, napęcznieją cechami, że ich krew będzie czerwona i że oprócz zielonych włosów będą mieli też myśli, uczucia i charakter.
Ale jest też coś, co w tej powieści wydało mi się najważniejsze i jest największym plusem. Porusza mnie to, że wszystko dzieje się tu. Mogę wyjrzeć przez okno i zobaczyć latające konie. Gdy jadę do pracy, widzę Górę Gradową, która w powieści jest najważniejszym, najbardziej umagicznionym miejscem. Patrzę na nią i widzę dwie góry. „Dla większości mieszkańców miasta widoczna jako niski pagórek porośnięty bladozieloną trawą, dla tych zaś, którzy widzieli… jako niebotyczny szczyt, zdający się sięgać gwiazd”. Zachwyca mnie, że czarodziej mieszka na Przymorzu, że gdybym chciała mogłabym wsiąść w tramwaj i za parę przystanków być u niego na obiedzie.
Ważną rolę odgrywa tu bursztyn, który jawi się jako swoisty symbol Gdańska. Więc ja postanowiłam potraktować Dotyk mroku jako legendę o tym mieście, jako alternatywną opowieść o jego początkach, jako jedną z wielu historii, które gdzieś i kiedyś mogły się wydarzyć w tym niezwykłym mieście. Ja czuję magię w powietrzu na co dzień. I myślę, że o tym też jest ta książka.
„Czarodzieje wciąż jeszcze mogli chodzić po ziemi. Pytanie, jak długo. Ile czasu trzeba, by cała magia zniknęła ze świata? (…) Przez lata (…) ludzie pozbawieni Wzroku… wszelkie przejawy czarów zwykli uznawać za skutki obłąkania, a świadectwa działania magii – za bajki. Ludzkość zaczęła zapominać o czarach.” A nie powinni. Powinni właśnie szukać. Tak jak Jacek, w końcu zaakceptować dzianie się czarów, otworzyć się na dotyk dłoni rusałki i przyjąć, że magia się dzieje. Że czarowanie codzienności odbywa się każdego dnia. Bo co dzień jest słońce albo deszcz. Bo co dzień są kwiaty. Bo jest ziemia. Bo jest smak herbaty. I kwiaty. Powinniśmy w sobie pielęgnować czułość na magię codzienności, by móc wszystko zobaczyć takim, jakie jest naprawdę.