Nie, to nie jest historia fotografii, choć tytuł mógłby coś podobnego sugerować (nie musimy nawet zaglądać do środka, wystarczy spojrzeć na okładkę – autorkę można o różne rzeczy podejrzewać, ale raczej nie o napisanie usystematyzowanej historii… czegokolwiek). W takim razie co? Sprawa się gmatwa, bo w katalogach niektórych księgarń figuruje w kategorii „album”, ale w innych z kolei „publicystyka”, „biografie, wspomnienia”, a nawet…(sic!) „powieść polska”. Zaskoczonych spieszę uspokoić: „Na początku był negatyw” powieścią nie jest na pewno. Z albumu, owszem, ma nawet dość sporo, ze wspomnień też niemało, garstkę refleksji natury eseistycznej można by od biedy podciągnąć pod publicystykę, a do tego jeszcze szczypta humoru i szczypta poezji… Mniejsza o gatunek, ważne, że to po prostu cała Osiecka!
Wznowiona po kilkunastu latach - ku uciesze czytelników, którzy z jakiegoś powodu nie zdołali się zaopatrzyć w poprzednie wydanie – przesympatyczna gawęda opowiada o fotografowaniu i fotografii w najróżniejszych ich aspektach, ale zawsze z mniej lub bardziej subiektywnego punktu widzenia i przeważnie z lekkim przymrużeniem oka. Kto by się tu chciał doszukać jakiegoś porządku, jakiejś logiki, może się nieco namęczyć, bo popatrzmy tylko: tu króciutki, zilustrowany zaledwie trzema zdjęciami – ale o wymowie zdecydowanie poważnej, by nie powiedzieć „dramatycznej” – rozdział „Mury krzyczą”, a zaraz po nim humorystyczno-ironiczne porady „Jak nie pokazywać zdjęć w towarzystwie”; w jednym motywem przewodnim jest kolor („Niebieskość. niebiescy”), w jeszcze innym rekwizyt („Zdjęcia z przyrządem”), czynność („Ludzie jedzą, ludzie pracują”), miejsce („Warszawa i Warszawka”), a między nimi znów inny podpowiada, jak fotografia może pomóc w analizie relacji emocjonalnych między sportretowanymi osobami („Razem i
rozdzielnie”). Są rozdziały liczące „aż” dwie strony i zawierające stosowną do tego liczbę fotografii, są dziesięcio- czy kilkunastostronicowe. Są takie, w których cała narracja to jeden wielki żart i takie całkiem na serio. A zdjęcia? Przeróżne. Czarno-białe i kolorowe. W większości typowo amatorskie, pamiątkowe, czasem dość kiepskiej jakości, ale w zestawieniu z przypisanym sobie tekstem nagle nabierające wdzięku, albo promieniujące nostalgią. I zyskujące właściwą wymowę niekiedy dopiero na tle kilkudziesięciu innych.
Bo przecież w takiej odpowiednio dobranej kolekcji zdjęć – nieważne, jakiej jakości – może zawierać się całe życie. Sfatygowana i spłowiała czarno-biała odbitka może opowiadać historię ważniejszą niż wszystkie inne. Ujęty z marnej perspektywy budynek, płot, polanka może wywoływać wspomnienia najpiękniejszych chwil dzieciństwa. Niektórzy ważni dla nas ludzie - sztucznie upozowani, albo wręcz przeciwnie, przyłapani w nader swobodnych pozach, czasem nawet z głupimi minami i niezgrabnymi gestami – tylko na tych zdjęciach pozostali. Każdy z nas mógłby sobie ułożyć taki album-nie-album i pogrążyć się w zadumie pomieszanej po trosze z uśmiechem i wzruszeniem, uświadamiając sobie, że także dla niego fotografia jest „pamięcią, którą zna się na pamięć. Notatką. Westchnieniem. Klepsydrą. Bajką, a trochę też – bujdą”.
Po to jest ta książka - której autorka, taka młoda i pełna wdzięku na okładkowym ujęciu, też już tylko w pamięci żyje - żeby nam uświadomić niepowtarzalną możliwość ocalania przemijającego świata za pomocą aparatu fotograficznego. Dziś już niewymagającego biegania z rolką negatywów do zakładu, gdzie wywołają film i zrobią odbitki, umożliwiającego zapisanie setek zdjęć na maluśkim elemenciku elektronicznym, tym bardziej więc łatwego w użyciu. Zatrzymajmy trochę naszego czasu dla potomnych…