Początkowe partie Sagi Sigrun przywiodły mi na myśl Księżniczkę Pocahontas – jedynaczka, córka wodza, dziecko nie mające pojęcia o regułach rządzących światem polityki, którego małżeństwo stanowić ma cenę istotnego politycznego sojuszu. To skojarzenie szybko zniknęło, Sigrun niespodziewanie łatwo przystosowała się do nowej roli, a czytelnikowi dane było obserwować jej przemianę z naiwnej dziewczynki w odpowiedzialną kobietę. Miała jednak Sigrun wiele szczęścia, ojciec wybrał jej męża, którego szczerze pokochała i który odwzajemnił jej uczucie, ich związek oparty był na zasadzie rzeczywistego partnerstwa, przynajmniej w takim wymiarze, w jakim było ono w ogóle do pomyślenia w X wieku. Wspólnie podejmowali najistotniejsze decyzje. Była nie tylko matką dzieci jarla Regina, ale jego powierniczką i przyjaciółką, nie musiała ze strachem patrzeć na każdą pojawiającą się w domu niewolnicę, rozważając, czy zostanie ona jej rywalką. Luksus dla większości żon norweskich wojowników – w tym dla matki Sigrun –
niedostępny.
A jednak historia niemal dwudziestoletniego związku szczęśliwych kochanków, tak idealnego, że kompletnie niereprezentatywnego dla stosunków społecznych opisywanej epoki, naznaczona jest ciągłym oczekiwaniem, strachem i niepewnością. Wyprawy wojenne i handlowe zabierały Reginowi większą część każdego roku, w domu spędzał głównie zimy, a i to nie wszystkie. Jako jarl zobowiązany był zapewnić bezpieczeństwo swoim poddanym i łupy drużynie. Aktywność polityczna, uczestnictwo tingach, stanowiły kolejną sferę jego codzienności dla żony zamkniętą. Jej codziennością była samotność, najwytrwalej praktykowaną cnotą – cierpliwość. Z bólem serca musiała po kilku zaledwie latach oddać drużynie jedynego syna – Bjorna. Było to równoznaczne z utratą wpływu na jego życie, chłopak niepostrzeżenie stał się niemal obcym człowiekiem, o którym nic nie wiedziała. Teraz do strachu o Regina dołączył ten o życie syna. Zabijany gospodarską rutyną, kojącym rytmem codziennych obowiązków, niepokój towarzyszył Sigrun – będącej obiektem
zazdrości innych kobiet „szczęściary”, której mąż był bezwarunkowo wierny – nieustannie. Aż wreszcie nadszedł dzień, w którym jej obawy się ziściły…
Ta naznaczona paradoksami historia o trudnym losie żony wikinga – im szczęśliwszej, tym bardziej nieszczęśliwej - opowiedziana została w sposób niezwykle realistyczny, z drobiazgowym, ale nieprzytłaczającym oddaniem ówczesnych realiów. Nordycki panteon, wciąż jeszcze czczony, choć już nie żądający ofiar z ludzi, na kartach Sagi Sigrun zaczyna się chwiać, zagrożony rozpoczynającą się ekspansją chrześcijaństwa. Chrystus, pogardzany przez jarlów jako bóg tchórzliwy i słaby, rzuci niebawem wyzwanie Odynowi. Na razie jednak runy nie tracą swej proroczej mocy, a krew ofiar pozostaje remedium na gniew bogów. Choć opowieść o ciągłym, wieloletnim oczekiwaniu powinna nużyć, za sprawą koncepcji autorki, która pokazuje nieustanne przemiany w duszy dojrzewającej Sigrun, tak się nie dzieje. Jak przystało na prawdziwą sagę, jest to historia rytmiczna, o bohaterstwie na polu nietypowej bitwy, jakim jest życie kobiety. Nie brakuje w niej passusów pięknych, wzniosłych i przerażających. Oraz dobrej, nienachalnej,
przekonującej psychologii. Wszystko to sprawia, że warto spojrzeć na życie oczyma Sigrun – to obraz naszkicowany z interesującej perspektywy.