"Nomadland. W drodze za pracą". Koczownicy czy bezdomni? Opowieść o współczesnych nomadach
Ich oszczędności wyparowały po kryzysie w 2008 roku lub z powodu różnych życiowych wypadków. Zamiast przejść na zasłużoną emeryturę, żegnają się z wygodnym życiem przedstawicieli klasy średniej, które wiedli dotąd. Sprzedają domy, bo nie mogą ich już utrzymać, przesiadają się do kamperów, przyczep, vanów czy pikapów i ruszają w drogę. Jeżdżą od stanu do stanu w poszukiwaniu dorywczej pracy – na kempingach, przy zbiorach owoców i warzyw, w centrach logistycznych Amazona.
Dla wielu firm to pracownicy doskonali. Są wytrwali, odpowiedzialni, doświadczeni, bardzo zdeterminowani. Przywożą ze sobą cały swój dobytek, zmieniając postoje przyczep w efemeryczne miasteczka robotnicze, które pustoszeją, kiedy kończy się praca. Nigdzie nie zostają wystarczająco długo, żeby stworzyć związek zawodowy.
Niektórzy uważają ich za bezdomnych, ale koczownicy nowej ery nie lubią tej łatki. Mówią o sobie: bezmiejscowi. Twierdzą, że wyrwali się z niewoli czynszów, świadomie wypisali z zepsutego, demoralizującego systemu. Wielu nauczyło się cieszyć nową wolnością. Nawiązują przyjaźnie, dzielą się doświadczeniami, pomagają sobie nawzajem.
"Nomadland. W drodze za pracą" to zapis spotkań i rozmów Jessiki Bruder ze współczesnymi amerykańskimi nomadami. 19 lutego 2021 roku światową premierę kinową będzie miała ekranizacja w reżyserii Chloé Zhao, która otrzymała Złotego Lwa na 77. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji.
Dzięki wydawnictwu Czarne prezentujemy fragment książki "Nomadland. W drodze za pracą" w przekładzie Martyny Tomczak.
Biały jeep wjechał na kemping o szóstej po południu. Wciąż jeszcze było jasno. Hanna Flat leżał dwa tysiące sto metrów nad poziomem morza, czyli mniej więcej dwa tysiące metrów wyżej niż Mission Viejo, z którego wyruszyła tego ranka. Powietrze było tu rzadsze i bardziej rześkie. Linda dostrzegła tablicę z ogłoszeniami i wysiadła z jeepa. Komunikaty upominały gości, żeby uważali na węże, dogaszali ogniska ("DO OSTATNIEJ ISKRY") i nie znosili na kemping drewna z pasażerami na gapę: owadami, takimi jak opiętek złotoplamkowy, lub agresywnymi mikroorganizmami powodującymi raka sosny czy nagłe obumieranie dębów. Duża mapa wskazywała drogę wijącą się przez osiemdziesiąt osiem ponumerowanych parceli, gdzie rozbicie obozowiska kosztowało dwadzieścia sześć dolarów za noc. Druga ścieżka, bez numerów, znajdowała się tak blisko wjazdu, że Linda widziała ją z punktu, w którym stała. Było tam kilka udogodnień: brukowany parking, podłączenia do wody i prądu, a także plac piknikowy z paleniskiem pośrodku. Z przodu, nieopodal próchniejącego pniaka skolonizowanego przez mrówki ogniste, widniała tablica z napisem "PERSONEL KEMPINGU".
Miejsce to miało stać się domem Lindy na najbliższe cztery miesiące.
Oprócz perspektywy rozpoczęcia pracy było jeszcze coś, co sprawiało, że Linda odliczała dni: spotkanie z przyjaciółką. Sześćdziesięcioletnia Silvianne Delmars nigdy wcześniej nie pracowała na kempingu, ale cieszyła się, że będzie miała okazję spróbować.
– Z Lindą May mogę stawić czoła całej armii – oznajmiła kilka miesięcy wcześniej.
Silvianne mieszkała w fordzie e350 econoline super club wagon rocznik 1990, którym przewożono kiedyś seniorów, a potem transportowano więźniów do pracy. Gdy kupiła go na portalu Craigslist, miał uszkodzoną uszczelkę pod głowicą i zepsute hamulce, popękane przewody hydrauliczne i zużyte opony, a z rozrusznika dochodziło złowieszcze zgrzytanie. Czasem promienie słońca padające ukośnie na drzwi po stronie pasażera wydobywały zamalowany dawno temu napis "Stowarzyszenie Seniorów w Holbrook".
Dwie koleżanki podrzuciły jej pomysły na imię: Królowa Maria i Esmeralda. Silvianne nie potrafiła się zdecydować, więc ostatecznie nazwała pojazd Królowa Maria Esmeralda. Wewnątrz rozwiesiła bajecznie kolorowe apaszki i lampki choinkowe, ułożyła haftowane poduszki i postawiła ołtarzyk ze świecą ozdobioną wizerunkiem Matki Bożej z Guadalupe i figurką egipskiej bogini Sechmet z głową lwicy. Przed wyjazdem Silvianne spotkała cała seria niepowodzeń: ukradziono jej samochód, złamała nadgarstek (nie miała ubezpieczenia zdrowotnego), a do tego nie mogła sprzedać domu w Nowym Meksyku.
– Kiedy pierwszy raz śpisz w samochodzie w środku miasta, czujesz się jak straszna nieudacznica albo jak bezdomna – powiedziała. – Ale to właśnie jest wspaniałe w ludziach, że do wszystkiego umieją się przystosować.
Silvianne poznała Lindę półtora roku temu, na nocnej zmianie w magazynie Amazona, tam gdzie Linda uszkodziła sobie nadgarstek. Silvianne – która wcześniej pracowała w prywatnej przychodni, cateringu, a także jako kelnerka, sprzedawczyni i akupunkturzystka – była tarocistką i z czasem uznała ciąg zdarzeń, który spowodował jej przeprowadzkę do busa, za rezultat wpływu bogini, która skierowała ją na wędrowniczą ścieżkę. (Na swoim blogu Silvianne przedstawiała się tak: "Prawie emerytka z pokolenia baby boomers. Porzuciła dawną górniczą chatę, a wraz z nią trzy niepełne etaty i przywiązanie do iluzji bezpieczeństwa, jaką strzępy amerykańskiego snu dawały jej umęczonej duszy. Cel: ruszyć w nieznane, ku pełnemu przygód nomadycznemu przeznaczeniu tarocistki, szamanki, astrolożki i rzeczniczki kosmicznej zmiany".
Silvianne napisała piosenkę, którą nazwała hymnem nomadów. Pierwszy raz zaśpiewała mi ją, kiedy siedziałyśmy w zaparkowanej przed Burger Kingiem Królowej Marii Esmeraldzie, obierając z panierki nuggetsy z kurczaka i karmiąc nimi zielonooką kotkę Laylę, która inaczej by ich nie tknęła. Ułożona na melodię przeboju country King of the Road piosenka była kilkukrotnie poprawiana, odkąd Silvianne zaczęła ją pisać, podróżując samotnie drogą międzystanową numer 95 przez Arizonę. A ostatnia wersja brzmi tak:
Stary obity grat, z puszki konserw oglądam świat. Bez mężczyzn, reguł, czynszu spłat, Wolna jak ptak. Latem mam chłodny las, Zimą pustyni brzask. Przed sobą marzeń głos, Królowa szos! (...)
Kiedy Linda dojechała do Hanna Flat, Silvianne była wciąż dwie godziny drogi na południe, w Escondido. Parkowała przed apartamentowcem, w którym mieszkał jej znajomy, dzięki czemu miała dostęp do pralni i wanny z gorącą wodą (w slangu nomadów nazywa się to surfowaniem po podjazdach). Na koncie zostało jej czterdzieści dolarów i czekała, aż przyjdzie do niej pocztą karta kredytowa, której nie miała od dziesięciu lat.
Pierwsze dni Lindy na kempingu przebiegały spokojnie. W okolicy widywano kojoty, pojawiły się też plotki o pumie. Spadło kilka centymetrów śniegu, Linda włączyła więc sobie w Dziupli grzejnik. Kupiła nową butlę z gazem. Do drzwi lodówki przyczepiła magnes z napisem: "Żyj tak, jakby patrzyła na ciebie ciotka Bee", opatrzonym fotografią gosposi z The Andy Griffith Show, a obok przykleiła odę do życia nomady zatytułowaną A Full Set of Stuff [Mam tyle, ile trzeba] autorstwa Randy’ego Vininga, znanego jako Mobile Kodger. Wiersz zaczynał się słowami: "Moje życie stało się wieczną podróżą. / Mam tyle, ile trzeba, nie za mało, nie za dużo". Poza tym czytała. Znajoma nomadka poleciła jej Woodswoman. Living Alone in the Adirondack Wilderness [Kobieta z lasu. Samotne życie w głuszy Adirondack], a Linda pochłonęła rzecz na jednym wdechu, zachwycona niezależnością i ascetyzmem autorki, ekolożki Anne LaBastille, która zainspirowana Waldenem Thoreau, wybudowała sobie chatkę z bali za sześćset dolarów. W poradniku Realizacja genialnych pomysłów. Jak sprawić, by nie skończyło się na gadaniu Linda szukała wskazówek, jak zbudować sobie udaną przyszłość. Poza tym obejmowała Coco, która wtulała się w swoją panią na wspólnym materacu i od czasu do czasu podrywała łebek, żeby z zapałem wylizać jej twarz. (...)
"Nomadland" – polski zwiastun
Przed przyjazdem Silvianne, w niedzielę wybrała się do najbliższych pryszniców w chłodnych boksach z pustaków na kempingu Serrano, osiem kilometrów dalej, nad brzegiem jeziora Big Bear. W ramach oszczędności woda leciała tylko przez kilka chwil, więc żeby się wykąpać, trzeba było ciągle wciskać chromowany guzik. Wróciwszy na parking, Linda rozczesała w słońcu swoje długie włosy i zarzuciła nimi jak w reklamie szamponu. (...)
Wysoka i smukła Silvianne nosiła grzywkę, a resztę siwiejących brązowych włosów niedbale spięła klamrą. Żeby wejść do przyczepy, musiała się schylić. Linda opowiedziała jej, jak bardzo lubi mieszkać w Dziupli. Jedyne wygody, za którymi tęskniła po wyprowadzce z kampera, to prysznic i toaleta. Tę ostatnią zastąpiła wiadrem i na razie nie narzekała.
Trwa ładowanie wpisu: instagram
Dwudniowe szkolenie personelu kempingu zaczęło się w poniedziałek o ósmej trzydzieści w Big Bear Discovery Center, ośrodku edukacyjnym prowadzonym przez Służbę Leśną Stanów Zjednoczonych. W nagrodę za udział przełożeni z California Land Management rzucili każdemu z kursantów po ciasteczku w folii. Ludzie cieszyli się głównie na darmowy lunch: pierwszego dnia podano hot dogi, drugiego kurczaka z El Pollo Loco. Oprócz posiłku każdy dostał bordową teczkę z trzystupięćdziesięciostronicowym regulaminem, po czym prowadzący wygłosili szczegółową pogadankę o obowiązkach pracowników kempingu. Zachęcano ich do przeczesywania terenu w poszukiwaniu mikrośmieci – kawałków celofanowych owijek, skrawków folii, niedopałków i innej drobnicy – oraz do usuwania z parceli "przedmiotów grożących potknięciem się", takich jak szyszki wielkości grejpfruta, które spadały z górujących nad lasem sosen Jeffreya. Przytaczano też opowieści ku przestrodze. Raz jakiś pechowiec zapomniał sprawdzić, czy w palenisku, z którego wygarniał popiół, nic się już nie żarzy, i niechcący podpalił meleks. "Nie bierzcie z niego przykładu" – pouczono kursantów. Innym razem jedna z pracownic złamała żebro, kiedy wspinała się na śmietnik, żeby naprawić zerwany łańcuch chroniący przed niedźwiedziami.
– To byłam ja! – zawołała Linda, ku irytacji przełożonych, którzy opowiedzieli tę historię bez świadomości, że ofiara jest w sali. (Wypadek zdarzył się zeszłego lata, kiedy Linda pracowała w Mammoth Lakes. Przez jakiś czas wszystko sprawiało jej ból: oddychanie, zamiatanie, jazda meleksem po wybojach, schylanie się, a nawet śmiech, gdy żartowała z letnikami. Znajomi i rodzina zmusili ją do wizyty u lekarza. Ten potwierdził złamanie żebra i nalegał, by w trakcie zrastania nie dźwigała niczego, co waży więcej niż cztery i pół kilo).
O ósmej rano w środę Linda i Silvianne ruszyły do pracy w identycznych uniformach: brązowych spodniach i wiatrówkach khaki z maleńkim górskim szczytem wyhaftowanym na lewej piersi.