Trwa ładowanie...
recenzja
04-06-2014 22:59

Nikczemne kreatury

Nikczemne kreaturyŹródło: "__wlasne
d3qacjq
d3qacjq

Podczas drugiej Mowy Inauguracyjnej, 4 marca 1865 roku, Abraham Lincoln mówił, że nieustannie dąży się do tego, by dokończyć wspólne dzieło, opatrzyć rany Narodu i otoczyć opieką wszystkich, którzy musieli znosić wojenne trudy, a także wdowy po nich i siostry. Nie wiem, czy Eddie Słovik przypominał sobie te słowa tuż przed tym, jak pluton egzekucyjny kierował ku niemu lufy karabinów. Jedno jest pewne – Slovik miał pecha. 50 000 jego krajan zdezerterowało z armii; rozstrzelano tylko jego. I to nawet nie rozstrzelano za porzucenie munduru, on nigdy nie uczestniczył w bitwie, ba! Nawet nie uciekł z wojska. Eddie po prostu nie palił się w ogóle do tego, by w szeregach owego wojska stanąć. Charles Glass, dziennikarz prasowy i telewizyjny, główny korespondent ABC News na Bliskim Wschodzie, pragnął odnaleźć żołnierzy, których „losy były bardziej symboliczne i mniej nagłośnione”. Reporter ten, mający za sobą relację z wojny Jom Kippur, wojny domowej w Libanie oraz powstania w północnym Iraku, postanowił przybliżyć
nam w Dezerterach – jak informuje podtytuł - ostatnią nieopowiedzianą historię II wojny światowej.

Książka podzielona jest na trzy części, zatytułowane: „chłopcy stają się żołnierzami”, „żołnierze stają się dezerterami” oraz „sąd wojenny”. W części pierwszej poznajemy dramatis personae – głównych bohaterów, których los (lub własne chęci) pchnął w sam środek wojennej zawieruchy, próbę sił, której przejść nie będą w stanie. Niektórzy z nich bardzo owemu losowi chcieli pomóc: Alfread Whitehead, by wdziać zielony mundur, oszukał owdowiałą matkę. Inny z nich uciekł od podłego życia w nędznej chatynce, uprzednio nafaszerowawszy się sloganami o sławie, bohaterstwie i sztandarach. Każdy z nich stał się tytułowym dezerterem. Z początku, między innymi podczas kampanii w Afryce, skrzętnie ukrywano przed opinią publiczną przypadki dezercji, by nie podważać mitu „generalnie odważnego” brytyjskiego żołnierza. Ciekawie postępowano z uciekinierami, którym udało się przetrwać w Delcie Nilu – ze względu na swą zaradność natychmiast trafiali do jednostek specjalnych, takich jak SAS czy Pustynnej Grupy Dalekiego Zasięgu. W
pierwszej części Dezerterzyprzypominają jedną z wielu „living stories”, jakie obrodziły na półkach księgarskich. Ponieważ jest to lekki, znakomity styl, który znamy z twórczości m.in. Stephena Ambrose’a , wprost chłonie się opowieść o El Alamein, Tobruku i Tunezji. Glass idzie jednak o krok dalej, nie zatrzymując się na historii o glorii, o wspaniałych zwycięstwach czy heroicznych bojach zakończonych straceńczym i chwalebnym szturmem na bagnety. Tu nie ma łopotu flag nad głowami powracających w chwale, nie ma też „Il Silenzio” odgrywanego na trąbce ku chwale tych, którym się powrócić nie udało. Jak wspomniałem, Glass idzie krok dalej, sięgając ku historiom, które zbywa się milczeniem podszytym wstydem lub pogardą. Nagle okazuje bowiem się, że stres bojowy jest tak przytłaczający, że nawet próba całkowitego wydrenowania człowieka z jakichkolwiek form jestestwa – zwana szumnie szkoleniem wojskowym – nie jest w stanie do tego
przygotować. Nie jest w stanie tak bardzo, że może się tu zdarzyć, iż nie zadziała innowacyjna metoda generała Pattona: dać w twarz i się wydrzeć z nadzieją, że uda się przywrócić mięso armatnie do pionu (a jak się nie uda, to zawsze można kontynuować błagania rządu o przywrócenie kary śmierci).

Grass szuka zatem, jak się wydaje, tego momentu, w którym coś pęka, stając się przyczynkiem do tego, że wzorowy żołnierz przekształca się w dezertera, o czym traktuje część druga. Autor opisuje tu realia więzienia wojskowego w koszarach imienia Mustafy Paszy, zaś przechodząc do kampanii włoskiej, przybliża kwestię grabieży dokonywanych przez aliantów. Były więzień rzeczonych koszar twierdził, że słysząc niemiecką kanonadę w Normandii zdał sobie sprawę, że pełne sadystów i psychopatów miejsce odosobnienia było, w gruncie rzeczy, całkiem interesującym i dość przytulnym. Grass bardzo celnie zauważa, że dawniej, podczas Wielkiej Wojny, mówiono o „szoku ostrzału”, tymczasem druga wojna światowa przyniosła pojęcie „zmęczenia (wyczerpania) bojowego”. Lepiej to wszak brzmiało sugerując, że lekarstwem na tę dolegliwość może być wypoczynek. Zwraca też reporter uwagę na system „zamrożenia” liczebności wojsk lądowych, bez należytej rotacji i wysyłania żołnierzy jednostek tyłowych na front.

W trzeciej części ukazuje m.in. paranoję, kiedy to stawia się przed sądem wojennym człowieka, który ośmielił się odmówić wykonania rozkazu poprowadzenia na rzeź kucharzy, piekarzy i ordynansów. Doskonale widać tutaj, że armia dbała o szeregowych żołnierzy frontowych nie bardziej, niż o wyposażenie, które w każdej chwili można, w razie awarii, zastąpić. Poznamy również pełny zapis przesłuchania jednego z głównych bohaterów– co ciekawe, w składzie uczestników procesów nie było żadnych żołnierzy frontowych, a jedynie oficerowie z jednostek tyłowych nie potrafiący pojąć, co się dzieje z człowiekiem poddanym stresowi bojowemu. System sądowy był zupełnie kaleki – miast leczyć, zapełniano więzienia, powodując stały ubytek dobrych żołnierzy. Żołnierzy, którzy potrzebowali terapii, nie kary.

d3qacjq

Jak pisał płk Ilnicki, Kierownik Kliniki Psychiatrii i Stresu Bojowego WIM, „rany mózgu” spowodowane przez stres bojowy to nie metafora literacka, lecz fakt naukowy. Wciąż jednak, podobnie, jak i miało to miejsce podczas II wojny światowej, obawa przed społeczną deprecjacją cierpień psychicznych i psychiatryczną stygmatyzacją jest główną przyczyną unikania wczesnego specjalistycznego leczenia. Pogrążanie się w tym stanie prowadzi do ciężkich traum i wstrząsów, które mogą doprowadzić do tragedii. Dziś, co podkreśla Charles Figley, przewodniczący Międzynarodowego Towarzystwa Badań nad Stresem Pourazowym, paradygmat stresu bojowego przeważa zarówno w armii, jak i poza nią, zaś profilaktyka i leczenie oparte na tym paradygmacie dają bardzo obiecujące rezultaty. Szkopuł w tym, że zmiana w sposobie myślenia rozpoczęła się dopiero w latach osiemdziesiątych – czterdzieści lat po tym, jak Slovik powiedział, że nie rozstrzelają go za dezercję (to wszak zrobiło tysiące mu podobnych), a za to, że armijna wierchuszka
potrzebowała kogoś dla przykładu. W pracy Stres bojowy. Teorie, badania, profilaktyka i terapia William Nash , wojskowy psychiatra Amerykańskiej Marynarki Wojennej przytacza słowa oficera armii szkockiej z I wojny światowej. Żołnierz ten wspomina, że „za jego czasów” nie wymyślono jeszcze psychologów, socjologów i im podobnych, więc nie było szkodliwego żargonu zaciemniającego proste sprawy. Ot, dobro było dobrem, zło było złem, a Dziesięcioro Przykazań – wspaniałym przewodnikiem. Tchórz, kontynuuje oficer, nie był kimś z „kompleksami”, lecz po prostu nikczemną kreaturą. Podejrzewam, że Slovik był, dla odzianego w moro odpowiednika siostry Ratched strzegącego zdehumanizowanego, armijnego kombinatu, właśnie taką nikczemną kreaturą. Zresztą nikczemną kreaturą był zapewne każdy z tych nieszczęśników, o których pisał Charles Glass w Dezerterach, tej bardzo dobrze
napisanej pracy. Kreaturą, której przyszło żyć w kraju, który ponoć nieustannie dąży do tego, by otoczyć opieką wszystkich, którzy musieli znosić wojenne trudy.

d3qacjq
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3qacjq