Niespokojny człowiek
Tytuł oryginalny | Den orolige mannen |
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2011 |
Autorzy | |
Wydawnictwo | |
Seria |
Zapraszamy do obejrzenia trailera do książki Kurt Wallander kończy 55 lat, przenosi się pod Ystad i sprawia sobie psa, o czym zawsze marzył. Lata płyną, komisarz starzeje się, cierpi na samotność i skłonny jest podsumowywać swoje życie. Pewnego dnia dowiaduje się od córki, że będzie dziadkiem. Ojcem dziecka i przyszłym mężem Lindy jest Hans, syn Håkana von Enkego, emerytowanego kapitana szwedzkiej marynarki wojennej. Na przyjęciu z okazji 75. urodzin Håkana Wallander poznaje historię z 1980 roku, kiedy na szwedzkie wody terytorialne wtargnęła obca łódź podwodna. Okrętu nie udało się wtedy zidentyfikować. Dwa lata później, kiedy sytuacja się powtórzyła i szwedzkie dowództwo podjęło decyzję o ataku, von Enke niespodziewanie otrzymał rozkaz, by pozwolić nieznanej jednostce odpłynąć. Przez resztę życia kapitan usiłował się dowiedzieć, do jakiego państwa należał okręt i co znajdowało się na jego pokładzie. Jest już bliski rozwiązania zagadki, gdy pewnego dnia znika. Kurt Wallander rozpoczyna prywatne śledztwo i stopniowo odkrywa, że ma do czynienia z poważną aferą szpiegowską... Niespokojny człowiek został opublikowany w Szwecji w 2009 roku, a jego nakład, wynoszący 125 000 egzemplarzy, rozszedł się w ciągu kilku dni. Powieść ukazała się już po niemiecku, holendersku i hiszpańsku; w przygotowaniu są jej kolejne edycje. Ponad dziesięć lat od ostatniej książki o komisarzu Wallanderze Henning Mankell ponownie wyprowadza detektywa z Ystad na środek sceny i po raz kolejny potwierdza swą pozycję niekoronowanego króla kryminałów. Kurt Wallander, bohater powieści Mankella, dla milionów czytelników od dawna jest realną postacią. „Der Spiegel" Wallander jest najsławniejszym szwedzkim policjantem na świecie. Justo Navarro, „El País"
Numer ISBN | 978-83-7414-986-0 |
Wymiary | 123x195 |
Oprawa | miękka ze skrzydełkami |
Liczba stron | 576 |
Język | polski |
Fragment | Następnego dnia gardło nie dokuczało mu już tak bardzo, a gorączka zniknęła bez śladu. W nocy spadł deszcz, ale rano się przejaśniło. Spojrzawszy na horyzont, Wallander doszedł do wniosku, że raczej będą mogli siedzieć w ogrodzie. Kiedy Linda i jej rodzina przyjechali około piątej, wszystko już było gotowe. Córka pochwaliła jego starania i zaraz odciągnęła go na stronę. – Przyjdzie jeszcze jedna osoba. – Kto? – Mama. – Nie życzę sobie. Dlaczego? Wiesz przecież, jak to się ostatnio skończyło. – A ja nie chcę, żeby w taki wieczór siedziała sama. – Weźmiesz ją później do siebie? – Nie bój się. I pomyśl, że pozwalając jej tutaj być z nami, robisz dobry uczynek. – O której ma przyjść? – Powiedziałam jej, że zaczynamy o wpół do szóstej. Powinna być lada moment. – Ty będziesz odpowiedzialna za to, żeby się nie upiła. – Załatwione. I nie zapominaj, że Hans ją lubi. A poza tym ona też ma prawo spotykać się z wnuczką. Wallander już nic nie powiedział. Kiedy jednak na moment został sam w kuchni, wychylił kieliszek wódki dla uspokojenia. Na początku wszystko toczyło się zupełnie dobrze. Ubrana odświętnie Mona była w dobrym nastroju. Jedli, pili umiarkowanie, napawali się piękną pogodą. Wallander patrzył z podziwem na byłą żonę, która z całkowitą naturalnością zajmowała się wnuczką. Chwilami miał wrażenie, że znów ją widzi z Lindą. Ale spokój nie trwał do końca wieczoru. Około jedenastej Mona ni stąd ni zowąd zaczęła wypominać zaprzeszłe krzywdy. Nie pomogły interwencje Lindy, widocznie matka wypiła więcej, niż myśleli; może miała jakąś butelczynę schowaną w torebce. Wallander najpierw słuchał jej w milczeniu, w końcu jednak nie wytrzymał. Walnął pięścią w stół i poprosił Monę, żeby sobie poszła. Linda, też niezupełnie trzeźwa, zaczęła krzyczeć, żeby się uspokoił, że przecież mogło być gorzej. Ale Wallander uważał inaczej. Kiedy po tych wszystkich latach zdał sobie wreszcie sprawę z tego, że w końcu przestał za Moną tęsknić, nagle jego uczucie przerodziło się w oskarżenie. To przecież przez nią nie znalazł sobie żadnej innej kobiety, z którą mógłby się związać. Podniósł się od stołu, wziął Jussiego i wyszedł z ogrodu. Gdy wrócił po półgodzinie, wszyscy zbierali się do wyjścia. Mona siedziała już w samochodzie. Hans, który wypił tylko lampkę wina, miał prowadzić. – Szkoda, że wyszło tak, jak wyszło – powiedziała Linda. – To był miły wieczór. Ale rozumiem teraz, że picie mamy zawsze będzie się tak kończyło. – Czyli miałem rację? – Jeżeli tak bardzo ci na tym zależy... Może faktycznie nie powinna była tu przyjeżdżać. Ale przynajmniej wiemy, że musimy się nią zająć. Nie miałam pojęcia, że moja mama jest na najlepszej drodze do zapicia się na śmierć. Pogłaskała go po policzku, objęli się. – Bez ciebie bym sobie nie poradził. – Niedługo będę mogła zostawiać u ciebie Klarę. Za jakiś rok. To szybko zleci. Wallander pomachał im na pożegnanie, uprzątnął resztki ze stołu, a później zrobił coś, co zdarzało mu się raz albo dwa razy do roku: zapalił cygaro. Ochłodziło się. Myśli krążyły swobodnie. Zaczął wspominać swoich kolegów i koleżanki, z którymi chodził do szkoły w Limhamn. Jak im się poukładało w życiu? Kilka lat temu odbyło się jakieś jubileuszowe spotkanie, ale nie wziął w nim udziału. Teraz żałował. Życiorysy innych mogłyby ukazać jego własne życie w innej perspektywie. Odłożył cygaro i poszukał w szufladzie starej fotografii szkolnej z 1962 roku. Byli w ostatniej klasie. Pamiętał twarze i prawie wszystkie imiona. Siv, najbardziej nieśmiała z nieśmiałych, matematyczny geniusz. On sam stał w górnym rzędzie, prawie najbardziej na lewo, z krótko ostrzyżoną głową i niepewnym uśmiechem na ustach. Miał na sobie szary sweter, pod spodem – flanelową koszulę. A teraz dobiliśmy do sześćdziesiątki, pomyślał. Nasze życie przechodzi z wolna w ostatnią fazę. Już nic radykalnie się nie zmieni. Siedział w ogrodzie do drugiej w nocy, przez chwilę słyszał dobiegającą z oddali muzykę, może „Walc Callego Schewena”, nie był pewien. A później położył się i spał do przedpołudnia. Nie wychodząc z łóżka, wziął się znowu za przeglądanie książek z biblioteki. Nagle usiadł gwałtownie. W książce o amerykańskich okrętach podwodnych i ich nieustannej rywalizacji w czasie zimnej wojny z rosyjskimi odpowiednikami, natknął się na kilka biało-czarnych fotografii. Wpatrzony w jedną z nich, poczuł, że szybciej zaczęło mu bić serce. Nie ulegało wątpliwości. Zdjęcie przedstawiało dokładnie to, co przywiózł do domu z Bokö. Wallander wyskoczył z łóżka i wyciągnął stalowy cylinder, ukryty za szafką ze starymi butami. Za pomocą angielskiego słownika upewnił się, czy nie zrozumiał czegoś opacznie w rozdziale z tą fotografią. Mowa w nim była o Jamesie Bradleyu, który na początku lat siedemdziesiątych pełnił w amerykańskiej marynarce funkcję szefa dowództwa okrętów podwodnych. Podobno często spędzał noce w swoim gabinecie w Pentagonie, obmyślając nowe metody próby sił w rywalizacji z Rosjanami. Którejś nocy w tej ogromnej, wyludnionej budowli, w której poza nim znajdowali się tylko spacerujący korytarzami strażnicy, wpadł na pewien pomysł. Koncepcja była tak odważna, że Bradley od razu postanowił skontaktować się z doradcą prezydenta Nixona do spraw bezpieczeństwa, Henrym Kissingerem. Jak głosiła ówczesna legenda, Kissinger bardzo rzadko słuchał kogoś dłużej niż pięć minut i nigdy dłużej niż dwadzieścia. Bradley mówił przez trzy kwadranse. Kiedy wracał do Pentagonu nie miał wątpliwości, że dostanie potrzebne mu pieniądze i sprzęt. Kissinger niczego nie obiecał, ale nietrudno było zauważyć, że pomysł go zafascynował. Dość szybko postanowiono, że do supertajnego projektu zostanie wykorzystana jednostka Halibut, jeden z największych okrętów podwodnych amerykańskiej marynarki. Wallander otworzył szeroko usta, kiedy czytał o jego wadze, długości, uzbrojeniu, załodze, kadrze oficerskiej. W zasadzie okręt mógł być w nieustannej służbie przez okrągły rok, wystarczyło tylko od czasu do czasu uzupełnić zapasy świeżego powietrza i żywności. Przeładunek prowiantu na otwartym morzu nie trwał dłużej niż godzinę. Ale żeby sprostać nowemu wyzwaniu, okręt wymagał kilku przeróbek. Musiał na przykład zostać wyposażony w komorę ciśnieniową dla nurków, którzy mieli wykonać najtrudniejszą część zadania głęboko na dnie morza. Tak naprawdę pomysł Bradleya był bardzo prosty. Dla potrzeb komunikacji między sztabami na lądzie a wyposażonymi w broń jądrową okrętami podwodnymi z bazy w Pietropawłowsku Kamczackim Rosjanie położyli na dnie Morza Ochockiego kabel. Plan polegał na tym, żeby ów podwodny przewód wyposażyć w urządzenia podsłuchowe. Z ewentualnym montażem wiązała się jednak pewna trudność. Powierzchnia morza, którą należało wziąć pod uwagę, wynosiła ponad sześćset tysięcy kilometrów kwadratowych. Jak zatem zlokalizować sam kabel? Odpowiedź okazała się, podobnie jak sama idea, nieprawdopodobnie prosta. Pewnej nocy w Pentagonie Bradley wrócił myślą do wakacji spędzonych nad Missisipi. I właśnie to wspomnienie z dzieciństwa rozwiązało poważny problem. U brzegu rzeki, w równych odstępach, stały tablice z napisem: „Kotwiczenie wzbronione. Kabel podwodny”. Jeżeli pominąć Władywostok, wschodnia Rosja była wtedy pustkowiem. W grę nie wchodziło więc zbyt wiele miejsc, w których mógł spoczywać ów kabel. Również w ZSRR istniało coś takiego jak tablice ostrzegawcze. Halibut opuścił port i w położeniu podwodnym przepłynął Ocean Spokojny. Po pełnym przygód rejsie obfitującym w kontakty sonarowe z rosyjskimi okrętami podwodnymi, dotarł do wód terytorialnych Związku Radzieckiego. Wówczas nastąpił jeden z najbardziej ryzykownych momentów całej operacji: niezauważalne pokonanie jednej z cieśnin między Wyspami Kurylskimi. Udało się tylko dzięki temu, że Halibut został wyposażony w najbardziej zaawansowany system ostrzegający przed minami i sonarami przeciwnika. Po stosunkowo krótkim czasie odnaleziono też kabel i pozostała już tylko najtrudniejsza część zadania. Jak zamontować urządzenia podsłuchowe, nie wzbudzając podejrzeń Rosjan? Po wielu nieudanych próbach w końcu udało się i wkrótce na pokładzie Halibuta Amerykanie słyszeli, jak ląd komunikuje się z rosyjskimi kapitanami na okrętach i na odwrót. Prezydent Nixon spotkał się z Bradleyem osobiście, by wyrazić mu swoją wdzięczność i pogratulować zakończonej sukcesem operacji. Wallander wyszedł na dwór i usiadł w ogrodzie. Wiał chłodny wiatr, ale pod ścianą domu dało się znaleźć zaciszne miejsce. Jussi zniknął gdzieś na tyłach budynku. Pytania, które Wallander sobie teraz zadawał, były proste: Jakim sposobem stalowy cylinder znalazł się w szwedzkiej szopie? Jaki to ma związek z Håkanem i Louise? To bardziej skomplikowane, niż przypuszczałem, pomyślał. Kryje się za tym coś, czego nie jestem w stanie zrozumieć, brakuje mi wiedzy. Ktoś musi mi pomóc. Wahał się, ale niespecjalnie długo. W końcu podszedł do telefonu i zadzwonił do Stena Nordlandera. Zasięg był jak zwykle kiepski, ale jakoś udało im się porozmawiać. – Gdzie jesteś? – zapytał Wallander. – W zatoce Gävle. Lekki wiatr z południowego wschodu, zachmurzenie umiarkowane, innymi słowy – cudownie! A co ty porabiasz? – Jestem w domu. Musisz tu natychmiast przyjechać. Znalazłem coś, co powinieneś zobaczyć. Przyleć samolotem. – Czyli to coś ważnego? – Jestem przekonany, że to ważne. Ma na pewno jakiś związek ze zniknięciem Håkana. – Przyznaję, że mnie zaciekawiłeś. – Oczywiście, mogę się mylić. Wtedy od razu jutro wrócisz na swoją łódź. Zapłacę za bilety. – To nie jest konieczne. Ale nie licz na mnie wcześniej niż późnym wieczorem. Mam jeszcze spory kawałek do brzegu. – Odbiorę cię z lotniska, daj mi tylko znać, o której tu będziesz. Sten Nordlander odezwał się z Arlandy dopiero o szóstej. Samolot do Malmö odlatywał godzinę później. Wallander przygotował się do wyjazdu. Zamknął Jussiego w domu z nadzieją, że poradzi sobie z ewentualnym włamywaczem. Samolot wylądował punktualnie. Wallander czekał już na Nordlandera, gdy ten wszedł do hali przylotów przez bezszelestnie rozsuwające się drzwi. Pojechali razem do Svarthöjden, by obejrzeć osobliwy walec. przełożyła Beata Walczak-Larsson |
Podziel się opinią
Komentarze