Od nowiu do pełni to zbiór sześciu opowiadań połączonych osobą głównego bohatera i uszeregowanych w porządku chronologicznym. Nazwano je co prawda rozdziałami, ale to jeszcze za mało, by całość automatycznie zasługiwała na miano powieści, przynajmniej według mnie są powiązane zbyt luźno. Nie jest to oczywiście jakaś zasadnicza wada, wszak największe znaczenie ma nie forma, a treść. Gdy stykam się z nowym autorem, na starcie daję mu zawsze pewien kredyt zaufania, jednak ostatecznie do ponownego sięgnięcia po jego twórczość przekonać mnie może jedna z trzech rzeczy: niezły styl, ciekawy pomysł fabularny lub interesujący bohater (optymalne byłoby, rzecz jasna, połączenie wszystkich elementów w rozsądnych proporcjach, ale nie można wymagać zbyt wiele). Styl opowieści o praskim magistrze jest poprawny: nie utrudnia lektury (utrudniają ją za to trafiające się dość często „zlane” wyrazy – efekt pominiętych spacji), ale też nie zachwyca. Główny bohater, Bernhard von Rővenshagen, najmłodszy syn grafa, jest przede
wszystkim irytujący (wydaje się, że takie było zamierzenie autorki). Dwa przypadkowo znalezione w rodowej siedzibie manuskrypty ukształtowały jego naukowe zainteresowania – zajmuje się przede wszystkim destylowaniem ludzkiej esencji (mniej naukowo ujmując – duszy) oraz jej transferem w ciała zmarłych za pomocą księżycowego światła. Nieboszczyk, poddany takiej procedurze, powraca ponownie do świata żywych, a jego nowa osobowość stanowi główny obiekt zainteresowania bohatera. Używając współczesnej terminologii, można zaryzykować tezę, że pasją Bernharda jest psychologia empiryczna. Do prowadzenia tak wyrafinowanych i bluźnierczych eksperymentów skłonił go jednak w pierwszym rzędzie egoizm. Magister wiedzie samotniczy żywot naukowego pasjonata – poświęca się wyłącznie swoim badaniom, im podporządkowując wszystko inne. Świata zewnętrznego, a zwłaszcza zwykłych ludzi, spoza naukowej konfraterni, zwyczajnie nie dostrzega. Owszem, wchodzi z nimi w jakieś podstawowe interakcje – zatrudnia gosposię, bo ktoś musi
prowadzić mu dom (podobnie prozaiczne czynności nie przystoją wszak uczonemu, który swoją pracą rzuca wyzwanie samemu Bogu), odwiedza katowskiego pomocnika, gdy potrzebuje materiału badawczego, gdy ma ochotę, bierze sobie kochankę, traktując ją całkowicie przedmiotowo – ale o zainteresowaniu ich sprawami, budowaniu więzi międzyludzkich, nawet nie pomyśli. O czym magister miałby konwersować z ciemnym plebsem? W istocie, mając ponad trzydzieści lat, pozostaje rozkapryszonym dzieckiem, które zazdrośnie skrywa przed światem unikatową zabawkę. W swej bezmiernej szlachetności, zdając sobie sprawę, jak angażujące są jego badania, zrezygnował z zakładania rodziny, której nie byłby w stanie poświęcać cennego czasu. Jednak, nieoczekiwanie dla siebie samego, odkrywa nagle brak w swoim życiu – pragnie kogoś więcej niż kochanki – kobiety idealnej, która rozumiałaby naturę jego pracy, nie wymagała jego zaangażowania, darzyła bezwarunkowym uczuciem. A skoro taka nie istnieje – postanawia ją sobie stworzyć, łącząc ludzkie
esencje o wymaganych cechach. Nie bierze pod uwagę ewentualnych negatywnych konsekwencji złożonego eksperymentu, a te stają się początkiem jego stopniowej przemiany.
Fabularnie historie o magistrze nie są zbyt skomplikowane ani porywające – po idealnej kobiecie Bernhard pragnie towarzysza, po towarzyszu – krytycznego recenzenta i współpracownika. Najciekawsze jest opowiadanie Wiosna w Starorzeczu, w którym magister wyjeżdża na wieś, by zbadać tajemnicę pojawiającego się nad wodą widma i nieoczekiwanie odkrywa, że poza ścianami pracowni istnieje również inny świat, a rozmowa na tematy inne niż naukowe także może być pouczająca. Również rozwiązanie zagadki jest zaskakujące.
Całościowo jednak infantylizm i egoizm bohatera są zbyt przerysowane, w efekcie również jego finałowa przemiana i nagłe odkrycie nowego życiowego celu pozostają nieprzekonujące. Nużące są także nieustannie wałkowane dylematy dotyczące eksperymentów z użyciem światła księżycowego – pod tym względem Bernhard przypomina dziewicę, co to zarazem chciałaby i boi się. Celem było wyeksponowanie problemu etycznego, który jednak - ponownie – podkreślony został zbyt mocno. Kilkakrotnie czytamy niemalże identyczne, obszerne passusy wewnętrznych przemyśleń, zanim jednak znajdą one odzwierciedlenie w czynach, sporo wody w Wełtawie upływa. Magister byłby bohaterem ciekawym, gdyby był nieco mniej zamknięty we własnej głowie i miał w sobie więcej „ikry”, autentyzmu. Obecnie w jego losy nie udało mi się autentycznie zaangażować, nie poruszyły mnie. Kto sięgnie po jego perypetie, skuszony perspektywą przenosin do Pragi za panowania Rudolfa II Habsburga, ten się rozczaruje – opowieść mogłaby rozgrywać się gdziekolwiek:
pracownię, łaźnię, gospodę, a niemal dosłownie tyle Pragi widzimy w Od nowiu do pełni, można umieścić wszędzie. Tło zresztą rzeczywiście nie ma dla tej historii większego znaczenia – głównym jej tematem jest psychologiczna ewolucja pozornie nieuleczalnego egoisty. Fantastyka jest tutaj albo „naukowa”, albo pretekstowa, ale niezbyt ważna. Był tu niewątpliwie potencjał na coś więcej niż poprawne czytadło dostarczające kilku godzin bezpretensjonalnej rozrywki – niestety, nie został on w pełni wykorzystany. Ale może następnym razem?