Miała sen. Tak proste zdanie, tak wiele skojarzeń. Od ambitnego I have a dream Martina Luthera Kinga, aż po opowieść rozsiadającej się w fotelu babci. Tymczasem tak właśnie swoją opowieść rozpoczyna Małgorzata Gutowska-Adamczyk, autorka bestsellerowej trylogii Cukiernia pod Amorem i jedna z najpłodniejszych polskich pisarek. Jej postać, śniąca typowy sen kobiecy (tj. o miłości)
to Nina Hirsch - wykładowca historii sztuki, lat 35, samotna.Skrzywdzona trochę już we wstępie, bo pokazana w sytuacji uniwersyteckiej, podczas egzaminu i utyskiwań na studentów i Wikipedię. Nie wyszło to zgrabnie, raczej sztampowo. I jeszcze ten sen nieszczęsny, który to wszystko poprzedza! Ninie śni się bowiem, że ktoś ją kocha. Zaraz potem się oczywiście budzi, z przykrością stwierdza, że może jednak nie kocha, i wyciąga wnioski: sen ją oszukał. I całe szczęście, że lada moment umrze jej ciotka, bo bez tego dramatycznego, acz naprawdę pożądanego tu zwrotu akcji, trudno byłoby doczekać końca (choćby i rozdziału).
Tym sposobem Nina, chcąc nie chcąc, rusza do Gutowa. Miejsca dzieciństwa, wspominanego przez pryzmat zapierających dech w piersiach krajobrazów i ogromnych pączków z konfiturą różaną. Trafia tam w celu zamknięcia ziemskich spraw nieboszczki, a zastaje - idźmy dalej drogą banału - miłość. Zapoznanie kochanków doprawdy nietypowe, zawiązanie romansu szybkie, a puenta pocieszna: oto nawet ta Nina, której intymność życia w pojedynkę tak już weszła w krew, że pewnie nie zniosłaby żadnych męskich skarpetek u siebie na podłodze, nieoczekiwanie zmienia zdanie. A o zapoznanym dopiero co Miłoszu myśli z rozrzewnieniem, że oto pojawił się ktoś, czyje skarpetki nigdy by jej nie przeszkadzały. Wątek tekstylny śmiało to zresztą poprowadzony, łącznie z analizą potencjalnych marek i dylematem, czy bawełniane one, czy może jednak jedwabne.
Poza miłością Nina znajduje też w Gutowie zajęcie. Otóż zaprzyjaźnia się z właścicielką tamtejszego hotelu, która - zaniepokojona kradzieżą czterech obrazów niejakiej Rose de Vallenord - prosi przybyłą o potwierdzenie autentyczności portretu hrabiego Zajezierskiego, widzącego w holu. Postaci to zresztą dobrze nam już znane. Płomienny romans obojga dokonał się jeszcze w Cukierni, co nie oznacza, że jej nieznajomość jakkolwiek przeszkodzi w lekturze. Gutowska-Adamczyk jedynie zapożycza bohaterów z poprzedniej sagi, czyniąc tym razem Różę - zaraz obok Niny - pełnoprawną bohaterką główną. Autorka znów lawiruje bowiem między dwoma przestrzeniami, a mianowicie - współczesną Polską i XIX-wieczną Francją. Pierwsza należy do Niny, druga jest domeną Róży.
Chociaż dzieli je dobre kilkaset kilometrów i jakieś 150 lat, są zadziwiająco podobne.Obie wizualnie raczej przeciętne, za to kochliwe, zdolne i ponad wszystko ceniące sztukę. I, co najważniejsze, pokarane przez los fatalnymi, nieczułymi i egoistycznymi matkami. O ile jednak matka Niny niespecjalnie zapatruje się na jej związki, śluby czy całą tę damsko-męską stabilizację, o tyle matka Róży plan ma prosty. Córkę należy wydać za mąż, by tak zapewnić byt i jej, i sobie. Kiedy jej narzeczony umiera na suchoty, więc rzuca z żalem: Niechby się ożenił, a potem sobie umierał, skoro taki miał kaprys. Zapisałby ci mieszkanie, rentę, zostałabyś panią co się zowie. Trudno o bardziej sugestywny obrazek.
A niełatwe Wolskie mają życie w Paryżu.Przybyły tam, kiedy Nina miała zaledwie parę lat, żeby przywrócić jej zdolność mówienia. Dziewczynka zaniemówiła bowiem pewnego dnia i od tamtej pory konsekwentnie milczy. Tymczasem jej ojciec zostaje zesłany na Syberię, a Wolskim szybko osuwa się spod nóg grunt, wskutek czego bywanie na salonach muszą zamienić na walkę o chleb, dach nad głową i opał na zimę.
Paryż to zresztą barwnie odmalowany, czasem poetycko (gdy mowa o corocznym Salonie Sztuk Pięknych), czasem brutalnie (gdy o wojnie francusko-pruskiej, gdzie na krajobraz składają się jęki rannych, psy zlizujące potoki krwi, mózgi rozbryzgane na murach czy chmary much unoszące się nad stosami trupów), czasem i wulgarnie (gdy na porządku dziennym jest syfilis, a francuski temperament zostaje bezlitośnie zderzony z polską moralnością). Wdzięczna to sceneria, tym bardziej, że i wątek romansowy zgrabnie tu został poprowadzony. A na pewno zgrabniej niż w przypadku Niny, którą Gutowska-Adamczyk mocno zaniedbała. Tu mamy bowiem emocje, rozwój wydarzeń, cały ten ciąg przyczynowo-skutkowy, dzięki któremu wiemy, co i dlaczego. Na Ninę już chyba miejsca zabrakło, niezbyt sprawiedliwie te proporcje zostały wymierzone. Trudno więc osądzić, czy dobrze to, że bohaterki dwie, epoki dwie i scenerie dwie, czy raczej źle, skoro nie o obie udało się z równą dbałością zatroszczyć.
Konsekwentnie natomiast nie lubi autorka mężczyzn. Żadna z pań nie ma do nich szczęścia, żaden nie okazuje się wart zaufania. Żaden nie kocha ponad życie, nie rzuca się w ogień z miłości. Ba, nawet ci epizodyczni, pojawiający się gdzieś przez ułamek sekundy, zostają odmalowani w czarnych raczej barwach, a między wierszami wyczytać można, że przecież dżentelmeni wyginęli wraz z dinozaurami. Znamienne, że wszyscy też odchodzą - bardziej lub mniej celowo porzucając kochające ich kobiety i skazując je na niezbyt szczęśliwy los.
Nawet i to można by autorce darować, ale zaraz pojawia się wątpliwość kolejna - czy konieczne były te wszystkie rozważania, te wyłożone ni to głosem bohaterek, ni samej autorki mądrości? Jak choćby ta analiza porównawcza dawnego kojarzenia małżeństw i dzisiejszej wolnej amerykanki, próba zdefiniowania relacji damsko-męskich, przedefiniowania instytucji rodziny, stosunków międzyludzkich, norm społecznych. Ta już-nie-literatura i jeszcze-nie-publicystyka, zawieszona gdzieś w próżni, łopatologiczna, męcząca?
Dowód? Ale czy dziś, kiedy każdy sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem, ludzie są szczęśliwsi? Czy potrafią ocenić, kto będzie dla nich najodpowiedniejszym partnerem? Czy przypadkiem samotność nie jest ceną za wolność wyboru i powszechny egoizm? Czy aby człowiekowi nie jest łatwiej żyć, kiedy ma wytyczony cel i postawione zadania? Kiedy wie, dokąd zmierza i czemu służy jego egzystencja?
Gutowska-Adamczyk ma zresztą skłonność do popadania w przesadę, także w kwestii kwiecistości stylu. Z całym szacunkiem, ale kiedy czytam o mężczyźnie, że jego serce przypominało wyrzuconą na brzeg muszlę, w której nie tli się już żadne życie, pozostały tylko szum morza i wyblakłe, nierealne wspomnienia, to nie wiem, czy chcę brnąć w to dalej. Tak jak wtedy, gdy dostaję w twarz wyznaniem, że z najpotworniejszego bólu, największego rozczarowania trzeba się podnieść, żyć, uśmiechać do pani w sklepie i udawać, że życie jest piękne…
W przypadku Cukierni pod Amorem tych dylematów nie było, albo książki miały tyle dobrych momentów, że gorsze gubiły się w tłumie. Róża z Wolskichjuż taka nie jest. Owszem, Gutowskiej-Adamczyk nie stępiło się pióro, nadal opowiada jak mało kto dzisiaj, nadal misternie buduje rodzinne sagi, mnoży tajemnice. Za dużo tu jednak kalek, banałów, za dużo utartych ścieżek, podobnego budowania postaci. Za dużo moralizatorstwa, patosu, górnolotności. Owszem, chce się przeczytać tom drugi dylogii. *Ale raczej bez wspominania pierwszego. *