„W końcu przypomniałam sobie regułę stu dwudziestu. Mnoży się wiek kobiety – w tym przypadku trzydzieści trzy lata – przez liczbę jej dzieci i jeśli iloczyn wyniesie więcej niż sto dwadzieścia można ją wysterylizować. Pięć razy trzydzieści trzy i wszystko gra”.
Mała wioska w okręgu Grace. Mieszka tam pan Gardiner z rodziną, właściciel plantacji tytoniu. Zatrudnia wiele osób – kolorowych, białych, ale łączy ich wszystkich jedno – bieda.
W jednym z domów, na kilkunastu metrach kwadraturowy, bez łazienki i bez bieżącej wody, mieszka babka i dwie wnuczki – zjawiskowo piękna, acz opóźniona w rozwoju Mary Ella i Ivy, która jak bluszcz omotała prawdziwym i szczerym uczuciem syna zarządcy. Jest jeszcze Dzidziuś – dwuletni synek Mary Elli. I jej conocne eskapady w nieznane, za uciechami ciała, za dzikim parzeniem się gdzieś w krzakach. Ivy się martwi, bo Dzidziuś nie jest dostatecznie dobrze pilnowany. A do tego boi się, że siostra zajdzie w kolejną ciążę. A już teraz jest bardzo ciężko. Do tego babka ma cukrzycę i nie chce badać się regularnie. Nie mają ojca, bo zginął dawno temu w wypadku. A matka jest zamknięta w zakładzie dla psychicznie chorych. Ivy szuka ukojenia w ramionach ukochanego, z którym kradnie godziny ciemnej nocy. Wymykają się nad rzekę i słuchają radia, czytają książki i marzą o wspólnej podróży do Kalifornii. I kochają się, ale Henry Allen zawsze przed czasem wysuwa się z dziewczyny – na pewno więc Ivy nie zajdzie w ciążę! W
planach ma skończenie szkoły i podjęcie zawodu nauczycielki. I nie przeszkadza jej epilepsja, ostatni atak miała przecież jako mała dziewczynka.
Rodzina jest pod kuratelą opieki socjalnej. I to ta „opieka” dawno temu zdecydowała, że najlepszym rozwiązaniem dla dziewcząt jest sterylizacja. Że jedna jest za głupia na bycie matką po raz kolejny. A druga zbyt chora i też nie ma zbyt wysokiego ilorazu inteligencji. Że przecież będą się mnożyć bez końca. A każdy nowy obywatel wyląduje na garnuszku państwa. Że ten dom jest ciasny i brudny. Że już teraz nie ma tak czym oddychać. Że to dziecko, któemu przyszło tam mieszkać, też powinno się stamtąd zabrać.
A że one miały własne plany? Że chciały mieć więcej dzieci, że Mary Ella marzyła o piątce? Kogo obchodzi, czego one chcą! To „opieka” wie, co dla nich najlepsze. I babka, która na formularzu podpisuje się krzyżykiem – nie umie czytać i pisać...
Do wydziału opieki socjalnej trafia młoda, świeżo upieczona mężatka Jane. Jest pełna zapału, wzniosłych idei, chce pomagać i to jest dla niej najważniejsze. Gdy dostaje pod opiekę rodzinę Ivy, doskonale wie, co jest jej zadaniem – ma czuwać, ma wspierać, być oparciem. Wydaje się to nadzwyczaj proste – czasem przywiezie parę ubrań, czasem wentylator do kuchni, zdobędzie zaufanie, porozmawia i napomni, że dwuletnie dziecko musi być lepiej pilnowane. I nie wie, że będzie musiała przygotować wniosek o sterylizację Ivy. I nie wie też, że Mary Ella już jest wysterylizowana, że powiedziano jej, iż to wyrostek robaczkowy, że ją uśpili, a potem podwiązali jajowody. Cała ta wiedza przychodzi z czasem. I co zrobić, żeby się zbuntować? Czy w ogóle potrzeba tu buntu? A może Program Eugeniczny to faktycznie jedyna nadzieja Ivy na godne życie?
To książka wstrząsająca, pełna tragizmu i słusznego sprzeciwu. Mocna i eksponująca problem w taki sposób, żeby nie było wątpliwości – jeden człowiek nie ma prawa decydować o losie drugiego w taki sposób!
Nie wiedziałam, że istniało coś takiego, jak Program Eugeniczny i że ostatnia sterylizacja miała miejsce w 1974 roku. Że przez 46 lat w samej tylko Karolinie Północnej zostało wysterylizowanych ponad siedem tysięcy osób. I wolałbym w tej błogiej niewiedzy pozostać. Bo od kilku dni, od kiedy przeczytałam tę książkę, o niczym innym nie mogę myśleć. Czuję w sobie głęboki niepokój, że człowiek może tak mocno władać drugim człowiekiem, że człowiek kiedykolwiek uzurpował sobie tak wielkie prawo, by decydować o czyimś losie, marzeniach, przyszłości w tak nieodwracalny sposób. Że jakiemukolwiek człowiekowi w ogóle przez myśl przeszło, że jest o tyle lepszy od innego człowieka, że może rządzić jego ciałem, a pośrednio jego duszą.
Ironicznym wydaje mi się tytuł – to gra autorki z czytelnikiem, to chyba wynik szoku, jaki współczesny człowiek przeżywa słysząc takie wieści. I dreszcz strachu, który biegnie po plecach, że przecież to było tak niedawno, że mogło objąć także mnie, że tylko musnęło, że oddech niebezpieczeństwa na karku. I rozdarta jestem pomiędzy tym pragnieniem niewiedzy sprzed 400 przeczytanych przeze mnie stron, a poczuciem, że takie książki pisze się po coś. Nie tylko dla rozrywki i zarwanych nocy przy ich czytaniu. Nie tyko dla wsobnej refleksji. Nie tylko, by dać ujście nagromadzonym w takich sprawach emocjom.
Ale też dlatego, by były świadectwem. Brzmi to może górnolotnie, ale w obliczu tragedii tysięcy osób, z których według szacunków wciąż żyje około 1800 i w obliczu faktu, że tylko 150 z nich odważyło się mówić na ten temat, to oczywiste, że ktoś musi zabrać głos za nich.