Któryż miłośnik fantasy przejdzie obojętnie obok tak sugestywnej okładki: wysmukła miedzianowłosa dziewczyna o smutnym, a może tylko zamyślonym spojrzeniu, dzierżąca w dłoni solidny miecz, na tle kłębiących się mgieł i dymów w niepokojącej gamie barw? A zwłaszcza, gdy wydawca tak oto zachwala autorkę: „Czy jest w stanie skutecznie rywalizować z Andrzejem Sapkowskim ? Entuzjastyczne opinie pierwszych czytelników jej książki wskazują, że tak"! Ponieważ dla mnie Sapkowski należy do mistrzów, po których długo, długo nic... a dopiero potem kilkoro autorów, ale raczej nie debiutantów, zaintrygowała mnie taka rekomendacja, choć nie całkiem dałam jej wiarę. Przeczytawszy notkę przedstawiającą tematykę powieści - „po śmierci siostry bliźniaczki Karolina, pełna oddania lekarka pogotowia, postanawia odejść do Ferrinu (...). Rytuał przejścia otwiera przed nią drzwi do
wymarzonej krainy, w której dziewczyna (...) jest Pierwszą z Przepowiedni, bohaterką Wielkiej Gry rozpoczętej przez ferrińskich bogów" - uznałam sformułowanie dotyczące „świata równoległego, który istnieje tylko w jej wyobraźni" (bo tym się różni, między innymi, fantasy od innych gatunków literatury, że tutaj świat równoległy istnieje, a przynajmniej może istnieć, NAPRAWDĘ ) za nieścisłość popełnioną przez autora notki, zaś streszczenie za wystarczające, by skłonić mnie do sięgnięcia po tę lekturę.
Jednak Gra o Ferrin nie całkiem spełniła moje oczekiwania. Nie mam zastrzeżeń co do konstrukcji całego wątku fantastycznego. Motyw „człowieka znikąd", wbrew własnej woli powołanego do roli zbawcy świata czy też realizatora dwuznacznej przepowiedni, choć wykorzystany już przez wielu twórców, nadal może być atrakcyjny, jeśli tylko zapewni mu się właściwą oprawę. Gdy tym kimś jest nadzwyczaj urodziwa kobieta, na widok której topnieją serca nieustraszonych wojowników, czy to elfów, półelfów, czy zwykłych ludzi - wiadomo, że w grę musi wejść i miłość, niosąca ze sobą komplikacje mogące uniemożliwić dopełnienie się proroctwa, i że bohaterka prędzej czy później będzie zmuszona dokonać trudnego wyboru. W odróżnieniu od kilku recenzentów, których opinie napotkałam w serwisach internetowych, nie mam tego autorce za złe, podobnie jak zaludnienia świata alternatywnego czarodziejami, elfami i krasnoludami (tu o aparycji nieco ciekawszej niż standardowo, i nazywających się dumnie Góralami).W końcu trudno
oczekiwać, by każdy twórca biorący się za fantasy wykorzystywał wyłącznie motywy dotąd nieeksploatowane i powoływał do życia same nowe rasy i gatunki, których zresztą w powieści Michalak też jest trochę: Cienie, lwiany, wrzaskargi, mech-krwiopijca. Nie można też odmówić autorce umiejętności budowania klimatu, który stopniowo zmienia się z przygodowego z lekkim zabarwieniem humorystycznym (przywodzącego na myśl pierwsze kroki Harry'ego Pottera w świecie czarodziejów) w coraz bardziej mroczny i przerażający, ciężki od podejrzeń, oskarżeń i nienawiści, duszny od zapachu niewinnie przelanej krwi...
Ale to za mało, by uzasadnić oceny tak entuzjastyczne, jak te cytowane na ostatniej stronie okładki (pochodzące - na co nie powinien sobie pozwolić żaden szanujący się wydawca - nie od krytyków, lecz od niezidentyfikowanych osób, podpisujących się tylko imieniem lub inicjałami, w dodatku adresujących swoje wypowiedzi do autorki i zwracających się do niej per „ty", co sugeruje bliską znajomość).
O ile z zawiłymi relacjami pomiędzy władcami ferrińskich krain (przy czym nazwa „Ferrin" używana jest zarówno do określenia obecnego kraju elfów, jak i całego terytorium wcześniej do nich należącego, a potem podzielonego na kilka organizmów państwowych, walczących ze sobą lub pozostających w stanie „neutralnej" nieprzyjaźni) można sobie jakoś poradzić, o tyle część fabuły dotycząca ziemskiej egzystencji Karoliny pozostawia wyraźne poczucie niedoinformowania. Skąd bohaterka wie, że łudząco do niej podobna samobójczyni nie jest tylko sobowtórem, lecz jej siostrą bliźniaczką, skoro nigdzie nie ma wzmianki o tym, aby choć podejrzewała istnienie takowej? Jakie były relacje czasowe pomiędzy poszczególnymi etapami w jej życiu? Zagadkowa ciotka Maryla „przez piętnaście lat była i dla niej matką", po czym „czekała tyle lat na powrót Karoliny, by w końcu, zmęczona tych (tak w oryginale) oczekiwaniem, zniknąć". „W piętnaste urodziny" dziewczyna przebywała najwyraźniej w sierocińcu; jeżeli „siedząc pod stołem w
jadalni roiła sobie, iż jest jedną z pięknych, dobrych i mądrych czarodziejek z ciocinych opowieści", sugerowałoby to, że pod opiekę ciotki trafiła raczej wcześniej, bo po dorastającej dziewczynie raczej trudno spodziewać się siedzenia pod stołem... Ale w takim razie dlaczego w ogóle znalazła się w domu dziecka, skoro ciotka zniknęła dopiero teraz, gdy Karolina od wielu lat jest już samodzielna? Hipoteza, że ciotka zajęła się nią dopiero po opuszczeniu sierocińca, też odpada; co najmniej piętnaście lat tam i kolejnych piętnaście pod opieką ciotki, i jeszcze co najmniej kilka w samotności - zatem w momencie rozpoczęcia akcji musiałaby być dobrze po trzydziestce, a to znów się kłóci z wiekiem domniemanej bliźniaczki, które jest „dwudziestoparoletnią dziewczyną". Może zatem ciotka nie była ciotką, lecz wychowawczynią w domu dziecka, po którego opuszczeniu Karolina już się z nią nie kontaktowała? To chyba najbardziej prawdopodobne; pozostaje tylko pytanie, kiedy dziewczyna, która ma lat dwadzieścia parę, zdążyła
zostać „anestezjologiem o naprawdę wysokich kwalifikacjach", skoro studiów medycznych nie da się ukończyć wcześniej niż około 24-25 roku życia, potem musi nastąpić roczny staż podyplomowy i kilkuletnie szkolenie specjalizacyjne? Wiem, że większość czytelników na takie drobiazgi nie zwraca uwagi, ale co ja poradzę - dla mnie zagmatwana chronologia jest mankamentem...
Nie bardzo też rozumiem, jaką rolę mają pełnić pojawiające się już począwszy od rozdziału VI, a pod koniec dość rozbudowane, reminiscencje ze szpitala psychiatrycznego, snute przez pierwszoosobową narratorkę - imienniczkę autorki. Nawet jeśli intencja była inna, taka konstrukcja powieści sprawia wrażenie, że wszystko, co przytrafiło się „Anaeli - Karolinie. Anaeli - Katarzynie?" to tylko wytwór chorej wyobraźni. A jeśli tak, czy to nadal jeszcze jest fantasy?
Kolejnym zagadnieniem, zdecydowanie nie budzącym mojego zachwytu, jest język powieści. Najbardziej nie udało się autorce nazewnictwo. Rozumiem, że przy istniejącym zalewie literatury fantasy i gier RPG trudno wymyślić oryginalne imiona i nazwy geograficzne, ale można chociaż spróbować uniknąć banału, nie wtykając do świata elfów i czarodziejów terminów łacińskich/ włoskich czy greckich. Eden, Tartar, Eleuzis (tu imię męskie), dell'Sol, de Sanctis ... ale to jeszcze nic wobec miana demonicznej niewiasty, której „jak goniącej się suce (...) było wszystko jedno, przed kim rozłoży nogi (...). Wszystko jedno, byle... Mocnooo!"; nadanie jej nazwiska „de Sade" to już doprawdy zbytek inwencji...
Niejeden młody pisarz zapędził się w kozi róg, sądząc, że wystarczy wzbogacić tekst paroma erotycznymi scenkami i garścią jędrnych słówek, by pretendować do miana rywala Sapkowskiego . Różnica jednak polega na tym, że maestro robi to z ekstremalnym wyczuciem; jego zberezieństwa i wulgaryzmy zawsze są tam, gdzie ich się można spodziewać, i takie, jakich można w danym miejscu oczekiwać. Skoro się każe bohaterom kląć, niech klną, byle pasowało to do reszty scenerii!Od biedy można jeszcze darować Karolinie-Anaeli, że zszokowana przebiegiem ofiarnej ceremonii, nazywa w myśli ferrińczyków „p......lonymi sadystami" (choć moim zdaniem używanie takiego języka przez wrażliwą i subtelną młodą kobietę niekoniecznie jest na miejscu nawet na Ziemi), a grubiańskim z natury krasnoludom - że co jakiś czas przetykają swe wypowiedzi „g...ami" i „k...ami". Ale że arcymag, nawet będący w służbie ciemnych sił i nawet będący tak odrażającą kreaturą jak
Verwain, zwraca się do swego władcy: „P....ol się, matkoj..co!", takimiż słowami („P....ol się!") przemawia do kobiety alderiański lord, córka elfiego króla mówi o „piep...niu wiedźmy", a syn tegoż króla bezmyślnie powtarza za krasnoludem, że coś go „wk..wia jeszcze bardziej" - to już za wiele jak na mój gust. I chyba nie tylko mój - także rodziców, którzy, znalazłszy to dzieło, oznaczone w katalogach niektórych księgarni jako „literatura młodzieżowa", zechcą je zakupić dla swoich kochających fantasy dziesięcio - czy dwunastolatków...
Trochę za dużo jest w tekście banalnych lub przesadnych, wręcz kiczowatych fraz rodem z kiepskiego romansidła: „wbił swoje niesamowite oczy w jej rozszerzone źrenice, przenikając wprost do mózgu"; „filigranowa niczym laleczka z porcelany"; „spijał jej emocje i rozkoszował się ich smakiem"; „pchnął parę razy, zatracając się w tym obłędzie, i nagle eksplodował, jęcząc głośno"; „wreszcie przylgnęła doń całym ciałem, które zakrzyczało z palącego pożądania. Zakwiliła niczym umierający ptak (...)"; „natarczywe wołanie cięło eter". Trafiają się i niezręczności stylistyczne - „celę, która mogła posłużyć za dekorację horroru"; „sprawiły, że włosy uniosły się Anaeli na karku; „drżę, iż jest to (...)" - i oczywiste błędy: „wpatrywały się w Anaelę i garstkę elfów bynajmniej nieprzyjaźnie"; „linka wżęła się w skórę na szyi ogiera"; „to nie możliwe".
Mimo wszystko nie zarzekam się, że kolejnych tomów Kronik Ferrinu nie tknę - może akurat udadzą się lepiej? Ale twierdzenie, że autorka pisze „jak Sapkowski we fragmentach - tych najlepszych", uważam za diabelnie mocno przesadzone...