Marek Krajewski postanowił zerwać z mrocznymi zaułkami Breslau i akcję swojej najnowszej powieści umiejscowił we Lwowie. Można założyć, że ta delokalizacja oraz wprowadzenie nowego bohatera – polskiego policjanta Edwarda Popielskiego i odsunięcie Eberharda Mocka na drugi plan to konsekwencje autorskiej świadomości wyczerpania dotychczasowej formuły cyklu i zarazem próba jego rewitalizacji. Mock jest tym razem potrzebny głównie jako „podpórka”, by jego wiernym fanom łatwiej było oswoić się z nowym bohaterem, który najwyraźniej zastąpi w twórczości Krajewskiego bezwzględnego i cynicznego kapitana abwehry. Nie ulega wątpliwości, że „zmiana warty” i „drugi oddech” były serii, zaplanowanej przecież początkowo jedynie na cztery tomy, bardzo potrzebne. Jednak po zapoznaniu się z historią lwowskiego śledztwa spółki Mock & Popielski okazuje się, że zmiany mają wymiar wyłącznie kosmetyczny, są zaledwie powierzchowne: nie tylko o rewolucji, ale nawet o ewolucji nie ma mowy.
Lwów różni się od Breslau jedynie topografią i gwarą, wplataną w opowieść w sposób sztuczny i demonstracyjny. Poza tym dostajemy znane już doskonale opisy knajp, melin, a przestępczość i zboczenia seksualne też przecież wszędzie są takie same. „Nowy” bohater, Edward Popielski, jest do Mocka bardzo podobny, co zresztą uzasadnia ich błyskawicznie rozwijającą się przyjaźń. Obaj wszak należą, wedle słów Popielskiego, do klubu miłośników starożytności i kobiecego ciała, ba, mają nawet identyczne zainteresowania w obrębie łaciny! Popielski co prawda studiował początkowo matematykę, ale nie zdołał ukończyć nauki z powodu choroby, zmuszony był przenieść się na wydział filologiczny. W odróżnieniu od Eberharda, Edward ma córkę, w dodatku jest samotnym ojcem, bo jego żona zmarła podczas porodu. Nie może jednak zapisać na swoim koncie wychowawczych sukcesów: rozpieszczona Rita, jego oczko w głowie, nie garnie się do nauki, marzy o aktorstwie, a poza tym, jak każda siedemnastolatka, chce korzystać z życia. Tymczasem
komisarze ścigają wspólnie seryjnego mordercę, który na swoje ofiary wybiera dziewice. Gwałci je, zabija i wygryza kawałki twarzy (aczkolwiek, w opinii medyka sądowego, niekoniecznie w tej kolejności) – stąd nadany przez śledczych przydomek – Minotaur. Łysy – jak nazywają Edwarda lwowscy przestępcy – nieustannie obawia się, że Rita może być następną ofiarą zwyrodnialca. Chce zatem schwytać go jak najszybciej.
Metody stosowane przez Popielskiego różnią się od tych praktykowanych przez Mocka w sposób dość zasadniczy – mianowicie działa on w granicach prawa i przestrzega procedur, wspierając się jedynie dość niekonwencjonalnym źródłem informacji – swoimi „wizjami”, których doświadcza podczas ataków epilepsji. Autor nie pozostawia wątpliwości, czyja taktyka jest skuteczniejsza – choć lwowscy policjanci na opowieść o „imadle” Mocka reagują oburzeniem (pojawia się nawet epitet „nazistowska metoda”), sami przy pracy przypominają bezradne dzieci we mgle. Dość powiedzieć, że nie potrafią zebrać wywiadu, wypytać o rysopis podejrzanego czy obezwładnić zatrzymanego. Nie dziwota, że Popielski błyskawicznie i bez większych oporów przekonuje się do „imadła”, którego ochoczo używa pod okiem wprawnego instruktora do celów prywatnych.
Kwestia stosunków polsko-niemieckich, które w roku 1937 raczej wykluczałyby tak płynną i ochoczą współpracę lwowskiej i wrocławskiej policji, zostaje, jako niewygodna, całkowicie pominięta. Mock przychodzi do mieszkania Popielskiego – który płynnie włada niemieckim, dla wyeliminowania banalnego w końcu problemu bariery językowej – i proponuje mu współpracę za plecami jego własnych zwierzchników, których szanse na sukces w śledztwie poddaje w wątpliwość. A jedyny kontrargument, jaki przedstawia polski policjant, to nie przekonanie o kompetencjach własnych ludzi i zwierzchników, a pobudka czysto prywatna – strach o bezpieczeństwo córki, uwodzonej przez nauczyciela. A nauczycielowi można wytłumaczyć szybko i dobitnie, że błądzi. Nie ma mowy o żadnym zderzeniu kulturowym, polskości Popielskiego i jego współpracowników z niemieckością Mocka, są jakieś powierzchowne, zupełnie nieprzekonujące niesnaski, gdy na tym polu, jak się wydaje, powinno dojść do wyraźnych starć, otwartego konfliktu (choć, z drugiej strony,
to strona polska poprosiła o współpracę policję z Breslau, co też stanowi pewnego rodzaju kuriozum). Widać nie ma takiego problemu historycznego, który nie zbladłby w konfrontacji ze wspólnymi zainteresowaniami: metrum łacińskim, alkoholem i kobietami. Tak na marginesie: co znamienne, kobiety w Głowie Minotaura to albo prostytutki, albo stręczycielki, albo stare panny (a starą panną, według autora, zostać można z powodu nienawiści do własnego ciała, albo traumy z przeszłości – usiłowania gwałtu). Bo podlotki marzące o romantycznej miłości to wszak nie kobiety, a dzieci.
Wypadałoby jeszcze napisać kilka słów o intrydze, elemencie w kryminale najistotniejszym. Ale bez zdradzania istotnych szczegółów opinii na ten temat nie jestem w stanie należycie uzasadnić, skrótowo zatem napiszę tylko tyle, że wymaga ona od czytelnika w wielu miejscach nie tyle zawieszenia niewiary, co zawieszenia logiki. Oczywiste dla obu komisarzy wnioski i przełomy w ich wspólnym śledztwie są niekiedy po prostu kuriozalne. Niektóre wątki przyfastrygowano na siłę, bez dbałości o pozory, jak choćby ten koncentrujący się wokół środowiska lwowskich matematyków. W końcu jesteśmy we Lwowie, podobnej okazji wstyd nie wykorzystać. A gdy, mimo tak imponującej intuicji śledczych, śledztwo utyka w martwym punkcie, pojawia się imponujący deus ex machina w osobie – jakżeby inaczej – sprawcy, który jest na tyle uprzejmy, że zwięźle prezentuje całą historię spisku ze znaczącym wątkiem międzynarodowym. Trzeba jednak przyznać, że brak było alternatywnego rozwiązania: na podstawie przedstawionych w powieści
przesłanek do właściwych wniosków nie zdołał wszak dojść tak utalentowany duet jak Popielski i Mock.
Być może ze względu na fakt, że niedawno przeczytałam kolejno wszystkie dotychczasowe tomy cyklu o Breslau, raziła mnie również powtarzalność elementów żelaznego schematu, składowych „przepisu na Mocka”, który, w celowym uproszczeniu, przedstawić by można następująco: orgia alkoholowo-jedzeniowa, pokazowe zastosowanie imadła, refleksje o filologii klasycznej, perwersja seksualna. Cegiełki można przestawiać dowolnie, co nie zmienia faktu, że ten przepis już nie działa. Czyta się wciąż wręcz błyskawicznie, styl autora z powieści na powieść się pooprawia, historia wciąga, ale lepiej nie zwalniać, by zadać sobie pytanie o jej sens.