Wielu czytelnikom tytuł tej książki skojarzy się pewnie z żartobliwą piosenką, w której fraza „kto chce, to niechaj wierzy, kto nie chce, niech nie wierzy” poprzedza coraz to mniej prawdopodobne historyjki z życia marynarzy. Tutaj jednak nie ma mowy o wyssanych z palca lub przynajmniej dobrze podkoloryzowanych „morskich opowieściach”. Dobiegający dziewięćdziesiątki dziennikarz-obieżyświat zdążył zobaczyć i przeżyć wystarczająco dużo, by nie musiał ubarwiać swoich relacji faktami nie z tej ziemi. Zresztą i opowieści sensu stricto tu niewiele; to raczej, jak pisze autor w przedmowie, „antologia wrażeń i zdziwień, powtarzających się – niby refren piosenki – w różnych, bardzo odległych, zakątkach świata”, zbiór obrazów wywoływanych z pamięci w odpowiedzi na określone hasła i dopiero mogących się rozwinąć (a może już rozwiniętych, kiedyś, dawno temu?) w pełnowymiarowe historie. A obrazy te - poukładane według kategorii („Wyspy bliskie”, „Wyspy dalekie”, „Metropolie”, „Zabytki” itd.), ale w każdej z tych
kategorii przyjmujące kolejność zupełnie dowolną, regulowaną jedynie kierunkiem strumienia świadomości autora - są natury najróżniejszej: czasem to tylko króciutkie napomknienia (typu „w X widziałem też...”, „inne miejsce, w którym można spotkać COŚ/KOGOŚ, to...”), czasem kilkuzdaniowe czy półstronicowe opowiastki, czasem dłuższe, zajmujące stronę czy dwie, relacje z jakichś miejsc lub zdarzeń, przy czym wszystkie są równie barwne, równie pobudzające chęć przeczytania czegoś więcej o opisywanym mieście, kraju, kontynencie.
Nawet i czytelnik lubujący się w literaturze podróżniczej i pasjami zgłębiający takową od jakichś ...dziestu lat ma szansę znaleźć tu informacje, które go zdziwią lub zaskoczą. Bo na przykład, czy wiemy, w którym paśmie górskim znajduje się Szczyt Pogrzebowy i przełęcz Samobójstwa? W jakim państwie obywatel może zapłacić karę za ubranie się w dżinsy? Gdzie można zamówić „jedną Marię Teresę”, a gdzie „faryzeusza”? Dlaczego „misie” koala nie w każdym budzą ciepłe uczucia? Takich ciekawostek jest w tym zbiorku o wiele więcej, niż rozdziałów...
Pewnie gdyby dobrze poszukać, większość podanych przez autora informacji prędzej czy później dałoby się wygrzebać w internecie. Ale nie miałyby one tego czegoś, co stanowi główny atut tej książki: nie dawałyby czytelnikowi przyjemności obcowania z piękną, kształtną polszczyzną, podporządkowaną regułom swobodnej narracji – taką, jakiej używanie było niegdyś warunkiem sine qua non we wszelkich tekstach przeznaczonych do publikacji czy to w prasie, czy w formie książkowej, obecnie zaś najwyraźniej uważaną przez wielu autorów i wydawców za zbędny przeżytek (nie wiem, jak innym czytelnikom, ale mnie topornie skonstruowane zdania i błędy językowe lub, o zgrozo, ortograficzne są w stanie obrzydzić najciekawszy nawet reportaż! Nie miejsce tu na przytaczanie negatywnych przykładów, zaręczam jednak, że istnieją...).
Po wyliczeniu najważniejszych atutów książki godzi się jeszcze wspomnieć o potencjalnych skutkach ubocznych jej przeczytania.Należy do nich przemożna chęć zapoznania się z wcześniejszymi książkami Budrewicza, co może się wiązać z rozmaitymi niedogodnościami w rodzaju wdychania kurzu unoszącego się z antykwarycznych lub bibliotecznych księgozbiorów J. Na pociechę trzeba dodać, że jedną z najciekawszych pozycji – „Równoleżnik zero” – niedawno wznowiono, tak więc o wspominanej także i w „Kto chce, niech wierzy” wyprawie autora do równikowej Afryki w towarzystwie legendarnego Stanisława Hempla możemy poczytać bez narażania się na ataki kichania.