Powieść jest nudna. Po prostu, chaotyczna, ciągnąca się, z pomysłem na fabułę – temu nie można zaprzeczyć – ale zrealizowanym w kompletnie nietrafiony sposób.
W prywatnej klinice psychiatrycznej łączą się losy Aurelii, Rajmunda i Inez. Nie przyjaźnią się, są raczej na siebie skazani, a wszystkich łączy nadzieja na szybki powrót do równowagi i opuszczenie kliniki. By nie poddać się nudzie, starają się lepiej poznać, choć tak naprawdę nikt nie jest nikim zainteresowany. Sytuacja zmienia się, kiedy nastoletnia Inez zaczyna historię o Magnolii, małym pensjonacie w Bieszczadach, gdzie diabeł mówi dobranoc i gdzie radosna beztroska miesza się z niewyjaśnioną tajemnicą. Co wydarzyło się pewnego sierpniowego wieczoru w Magnolii…?
Brzmi ciekawie, bo – jak zostało powiedziane – pomysł jest. Coś jednak poszło nie tak, bo przez powieść ciężko przebrnąć i dać się wciągnąć. Już same imiona bohaterów, które miały przyciągać nietypowością, z tego właśnie powodu zniechęcają, a ich sylwetki też nie stanowią dobrego punktu zaczepienia, bo – paradoksalnie – są zbyt typowe, nudne. Nieskładne skakanie po wątkach, namnożenie niepotrzebnych opisów i sytuacji i wreszcie – bardzo długie rozwijanie akcji (w istocie – jak powolne budzenie się z letargu) sprawia, że przez powieść Gałuszki ciężko przebrnąć, a jeśli już, można powiedzieć, że lektura była zmęczeniem, może nie męką, bez przesady, ale zdecydowanie bardziej pasuje, by powiedzieć, że książkę się zmęczyło, niż przeczytało. I nie pozostawia po sobie nic poza znużeniem. Choć atrakcyjna okładka ze sporą ilością czerwieni zachęca. Ale, jak wiadomo, nie ocenia się książek po okładce.