O tej książce chciałoby się bardziej milczeć. Delikatnie przewracać strony od jednego świtu do drugiego, albo z powrotem. Wskoczyć w środek dnia, albo płynąć powoli z jego rytmem od nastania słońca do zachodu i jeszcze trochę, przez noc do kolejnego powitania.
To książka niezwykła, książka dla wrażliwców, książka, którą chyba nie do końca można nazwać książką. Najchętniej obejrzałabym ją na wystawie w jakimś pięknym starym domu na skraju Polski, jako wielkie plansze – rysunkowo-zdjęciowe.
Emów to projekt czterech osób – po pierwsze autorki tekstów i ilustracji Weroniki Naszarkowskiej-Multanowskiej. Po drugie Grażki Lange, która opracowała tę książkę graficznie i zrobiła fotografie. Po trzecie Klary Naszarkowskiej, która też pstryknęła kilka ujęć. I po czwarte wreszcie Mariusza Pietronia, który sfotografował prace autorki. Widzę ich w tym niemal stuletnim domu w Emowie - popijają lemoniadę i pod jakimś drzewem rozkładają tę książkę, żeby złożyć ją później w całość. Każda z tych osób to osobowość – to wulkan twórczy – jedno maluje, drugie wykłada na ASP, trzecie wciąż ma przy sobie aparat, a czwartego bawi „robienie” książek. To zapaleńcy, którzy postanowili zachować jeden letni dzień, zatrzymać go, żeby zastygł i już nigdy nie zginął. Zapaleńcy, bo wiadomo, że ta książka jest dla nielicznych, że jest piękna, ale schowa się, ukryje między innymi w księgarni i nie każdy ją znajdzie. Można powiedzieć, że to książka dla wybranych – dla tych, którzy będą potrafili wytopić ją wśród innych,
zachłysnąć się nią i nie będą potrafili pójść do domu bez niej, bo będą chcieli wciąż na nowo czuć to ciepło, jakie bije od kartek, tę niesamowitą energię, jaką z tych kartek można wziąć dla siebie.
To historia, która wydarzyła się dawno temu, kiedy jeszcze żyła babka Amelia – wyobrażam ją sobie, jako postać trochę majestatyczną, choć pewnie jej ręce wiejskie, są po łokcie zanurzone w mące. Bo piecze właśnie ciasto, które ma dziwną nazwę „zawartula” nie wywołujące żadnych smaków na języku. I wyobrażam siobie, że tym, kto opowiada ten dzień jest dziecko. To, które zazdrości wiejskim rówieśnikom, że mogą brać udział w żniwach. To, które celebruje moment podwieczorku. To, które nie pamięta, dlaczego stół nazywa się Selwant. I to, które zauważa w kuchni metafizykę.
Gdy otworzyłam tę książkę czas zwolnił, a potem nagle zastygł. Weszłam po prostu do Emowa. Usiadłam pod rajską jabłonią – trzymam w dłoni kubek z herbatą. Nie ma już samowara – to znaczy, że nie ma dawnych czasów, że co nieco w tym domu się zmieniło. Ale dużo zostało, został kot, pies, choć pewnie ma już inne imię, została trawa, choć pewnie to nie ta, którą kosił dziadek, został stół, choć może ma już inny kolor.
To jeden dzień, zamknięty między dwoma okładkami, ale też opowieść o rytuałach, o porządku świata, który dzień w dzień toczy się kołem, o porządku dnia, który jest zawsze taki sam – zaczyna się od śniadania, idzie przez pracę w ogrodzie i zamyka się we śnie. Ale czasem jest burza, a czasem pada deszcz. Czasem są truskawki, a czasem czereśnie. Ten porządek nie ma prawa się znudzić, bo jest doskonały.
To książka oparta na symbiozie znaków i obrazów, na symbiozie poezji – przypomina mi to trochę haiku – fotografii i obrazów. Otwiera się tę książkę widzi się kawałek wiersza i zdjęcie – fragment kubka, deskę werandy, albo wzór narzuty, a potem otwiera się planszę, a w środku ukazuje się dopełnienie – obraz z ludźmi, scena rodzajowa i reszta wiersza, która czasem zmienia cały sens. To książka-hołd złożony zwykłemu dniowi, ale też wspomnieniom dobrych chwil i dobrych miejsc.
I będę może banalna twierdząc, że każdy ma swój Emów, ale naprawdę każdy może znaleźć takie miejsce, w którym będzie chciał się zatrzymać na pogawędkę ze świętym Franciszkiem, który o północy opuszcza swoją kapliczkę.