Od ładnych paru lat jesteśmy w Europie nie tylko w sensie geograficznym i to widać w literaturze. Wybierając na chybił trafił polską powieść obyczajową, coraz łatwiej znaleźć taką, której bohaterowie funkcjonują w krajach na zachód od Odry i na północ od Bałtyku już nie jako ubodzy krewni przybywający „za chlebem”, koczujący w slumsach i rozmawiający z pracodawcami na migi, lecz jako obywatele z wyboru, swobodnie porozumiewający się w kilku językach, bez trudu wtapiający się w wielokulturowe środowisko.
Modelowy przykład takiej postaci znajdziemy w Bokserce Grażyny Plebanek. Trzydziestoletnia Emilia jest… no właśnie, nie tylko czytelnik, ale chyba przede wszystkim sama bohaterka ma problem z określeniem, kim właściwie jest (i nie chodzi tu o tożsamość narodową – co do tej akurat raczej nie ma wątpliwości). Jeszcze niedawno ta kwestia wydawała się stosunkowo prosta, ale poznanie pewnego Belga uświadomiło jej, że nie widzi swojej przyszłości jako Mimi, dziewczyna (a w dalszej perspektywie żona) Michała. W końcu co to za cymes dla wyzwolonej kobiety – jeden zakochany i wierny partner, jedna stała (i nieźle płatna jak na krajowe warunki, dodajmy)
praca? I jeszcze jakieś dzieci, którymi się trzeba zajmować, rezygnując z własnych ambicji albo przynajmniej nieco je redukując? Lepiej popędzić w świat za facetem, który młode ciałko traktuje jako darmowe pogotowie seksualne, korzystając z niego, jak tylko małżonka (również polska) popuści smyczy! Teraz nasza bohaterka w godzinach etatowej pracy jest Emilią,
przykładną urzędniczką polskiej ambasady w Brukseli, a w czasie wolnym – Emi, kochanką Barta, zaspokojoną erotycznie, lecz zdającą sobie sprawę, że zawsze zostanie na drugim planie za legalną panią Bartową, albo Lu, początkującą kickbokserką, obracającą się wśród imigrantów o zupełnie innym statusie społecznym i podłożu kulturowym, i właśnie wśród nich znajdującą przyjaciółkę oraz kolejnego „mężczyznę swojego życia” (w cudzysłowie, bo biorąc pod uwagę jej charakter, podobnych związków może być jeszcze kilkadziesiąt …).
Cóż… przedpremierowe opinie o tej powieści pełne są entuzjastycznych sloganów o „odnajdywaniu siebie” i o „oczyszczającej sile kobiecej przyjaźni”. To rzeczywiście ważne czynniki, przyzna każdy, kto trochę pozgłębiał literaturę psychologiczno-obyczajową, niekoniecznie tylko tę klasyfikowaną jako „kobieca”. Osobiście też jestem kobietą, i to nie żadną moherową babcią ani nie zakonnicą, a jednak… nie rozumiem odnajdywania siebie w ten sposób, to znaczy za pomocą nieprzemyślanych, kierowanych wyłącznie impulsem seksualnym, przygodnych związków. Tu nie ma mowy o jakimś partnerstwie myśli, o wspólnych zainteresowaniach – są jedynie ciała, które rzucają się na siebie, jakby nie były ciałami istot obdarzonych rozumem, tylko zwierząt przeżywających okres godowy. Nie ma mowy o szacunku dla partnera; może dopiero przy Cheicku Lu czuje coś podobnego, choć chyba jest to bardziej respekt dla jego tajemniczości i niezależności, niż dla niego samego. Jeśli zaś chodzi o tę kobiecą przyjaźń – mnie to, co zachodzi między Lu i
Sprite, przypomina raczej sytuację, gdy człowiek zwierza się z najintymniejszych spraw osobie poznanej w pociągu, o prostu desperacko potrzebując się wygadać. To, że wspólnie uprawiają sport i że jedna drugiej (a dokładnie rzecz biorąc, tylko jedna) opowiada całe swoje życie od podszewki, to jeszcze nie przyjaźń; o ileż pełniejszą definicję przyjaźni dała ta sama autorka w Dziewczynach z Portofino, ba, chyba nawet w samej Bokserce bliższa tej definicji jest relacja Lu z Dunią, przyjaciółką (tak!) zmarłej matki, mimo, że nie widują się codziennie i nie paplają bez przerwy o facetach.
Paradoksalnie, jednym z większych walorów Bokserki jawi mi się prześmiewczy portret zbiorowy środowiska polskiej dyplomacji, zbliżony do tego, jaki znaleźć można w Rówieśniczkach Tubylewicz,. W obu powieściach te obrazy są zadziwiająco podobne: głupota goni ignorancję (w porządku, rozumiem, że same orły na placówki nie trafiają, ale aż nie mogę uwierzyć, że osoba z wyższym wykształceniem mówi o kimś jako o „producencie tzatzików”!), zawiść idzie w parze z plotkarstwem i intryganctwem, pracownicy są notorycznie wykorzystywani przez szefów do celów prywatnych, ośmieszani i poniżani, a przetasowania łóżkowe między personelem – owych szefów nie wyłączając - każą się zastanawiać, czy to na pewno ambasada, czy może jednak inna instytucja … Ale przecież to tylko drugoplanowy wątek!
Dość interesująco ukazana jest też opozycja pomiędzy tą hermetyczną, grajdołowatą enklawą polszczyzny a klubem bokserskim, otwartym dla ludzi różnych kultur, języków, kolorów skóry. Może pójście w tę stronę dałoby nieco lepszy efekt niż rozwlekanie do niemożliwości scen niewydarzonego romansu z Bartem (chyba tylko po to, żeby po raz kolejny uświadomić czytelnika, że autorka nie boi się nazywać pewnych rzeczy po imieniu: „przygotowywał cipkę”, „cipka była szczera”, „prezerwatywa wypadła z niej jak pępowina”), może warto byłoby pokazać, jakie są szanse na trwały związek kobiety i mężczyzny wychowanych w zupełnie różnych kulturach, ale niestety - zapowiedź tego, co naprawdę mogło być interesujące, jest tylko zapowiedzią, a wątek urywa się bez szans na odgadnięcie, jak potoczą się dalsze losy Lu i Cheicka.
Jeśli główna oś fabuły wygląda tak, jak powyżej, jeśli główna bohaterka nie budzi ani współczucia, ani zrozumienia, ani sympatii, a każda inna postać jest naszkicowana zbyt skrótowo, by mogła ją pod tym względem zastąpić – niestety, nawet bardzo dobra technika narracyjna i pełne autentyzmu opisy zmagań na ringu to za mało, by móc odebrać tę powieść jako ponadprzeciętną i chcieć do niej kiedykolwiek powrócić – inaczej, niż do Dziewczyn z Portofino…