Trwa ładowanie...
recenzja
09-12-2010 12:07

Nic szczególnego, rwandyjska normalka

Nic szczególnego, rwandyjska normalkaŹródło: Inne
dink17w
dink17w

Napisanie, że bardzo lubię reportaże Wojciecha Tochmana, zakrawałoby w moim przypadku na przyznanie się do swoistej formy masochizmu, ale cóż począć, skoro tego właśnie autora czytam z przyjemnością pomieszaną z psychicznym bólem? Na każdy jego reportaż czekam z utęsknieniem, choć zdaję sobie sprawę, że, zapewne, będzie to lektura przytłaczająca i poruszająca każdy nerw, nie dająca o sobie długo zapomnieć. Autor ten niezwykle przejmująco, intymnie opisuje swoich bohaterów, uciekając od oceniania czy, tym bardziej, wychodzenia na pierwszy plan – sprawia, że identyfikujemy się z tymi ludźmi i współodczuwamy ich ból. Do dziś pamiętam niesamowite wrażenie, jakie odniosłem po lekturze „Mojżeszowego krzaka” o tragicznym wypadku autokaru pod Białymstokiem. Kiedy o nim myślę, jak echo powracają słowa „Zatrzymanie akcji serca. Koniec. Cicha noc”, po przeczytaniu których długo wpatrywałem się w kartki, aby nie zniszczyć nastroju wykreowanego przez autora. Nastroju przepełnionego wspomnianym bólem, przygnębieniem,
z którego człowiek chce się wyrwać i, paradoksalnie, zarazem trwać w nim, albowiem niewielu już jest pisarzy, którzy aż tak sugestywnie potrafią oddać cierpienie czy pustkę po stracie.

Nie inaczej jest z najnowszą książką reportera, o którego przyjęciu do „Gazety Wyborczej” Mariusz Szczygieł napisał: „Hanna Krall czytała jego reportaż na 1,5 strony maszynopisu 1 minutę. Poprawiała 3 minuty i w 7 sekund napisała na nim: „Natychmiast przyjąć do pracy!”. Był zaskoczony. Przyjęty w 4 minuty 7 sekund”. Zaprawdę, Dzisiaj narysujemy śmierćjest kolejnym dziełem, które ugruntowuje pozycję Tochmana w panteonie polskiego reportażu.

6 kwietnia 1994 roku zestrzelono nad lotniskiem w Kigali samolot, którym leciał rwandyjski prezydent, Juvénal Habyarimana. Tak jak osiemdziesiąt lat wcześniej w Sarajewie, zamach ten stał się katalizatorem do rozpętania piekła na ziemi. W przeciwieństwie jednak do Wielkiej Wojny, rzezią w państewku wielkości naszego województwa świat nie był zbytnio zainteresowany. Gdy tylko członkowie plemienia Hutu dowiedzieli się o śmierci swojego prezydenta, chwycili maczety, kije, motyki i wyszli z domów mordować swoich sąsiadów. To nie była niezorganizowana hekatomba – mordercy działali ze wszech miar metodycznie, dążąc do tego, by zarówno Tutsi, jak i wszelka pamięć o nich, zostali starci z powierzchni ziemi. Przez nikogo nie niepokojeni, przy biernej postawie oenzetowskiego UNAMIR, w ciągu 100 dni zabili ok. 1 000 000 osób – średnio dziesięć tysięcy dziennie. Kiedy liczba ofiar osiągnęła 500 000, ONZ łaskawie stwierdziło, że mogło dojść do aktów ludobójstwa. Był wówczas 29 kwietnia - do końca rzezi pozostały
ponad dwa miesiące. Dwa miesiące, podczas których następne pół miliona Tutsi czekała śmierć. Rwanda nazywana jest Państwem Tysiąca Wzgórz - kiedy ucichł trzask maczet rozłupujących czaszki wczorajszych sąsiadów, na każde z tych wzgórz przypadał 1 000 trupów. Zaiste, „mogło dojść do aktów ludobójstwa”…

Pochyliwszy się krótko nad historią Rwandy i odwiecznego konfliktu pomiędzy Tutsi a Hutu, Tochman dzieli się z czytelnikami wrażeniami ze swej podróży do miejsca, w którym obecnie żyją obok siebie kaci i ofiary, na siłę wtłaczani w wielką kampanię powszechnego wybaczenia i pojednania. Kampanię, podczas której do nie rozdrapywania ran nawołują politycy, niepomni, że aby ranę można było rozdrapać, ta musi się najpierw zasklepić.

dink17w

W jednym z wywiadów autor powiedział: „Nie chcę kogokolwiek swoim pisaniem wzruszać. Staram się pisać tak, by poruszać, wstrząsać. Z takiego poruszenia coś może dobrego wyniknąć, ze wzruszenia najwyżej mokra chusteczka”. W Dzisiaj narysujemy śmierć Tochman wstrząsa – momentami aż za bardzo. W niektórych reportażach balansował na granicy dobrego smaku, nie przekraczając jej jednak, znakomicie operując słowem tak, by, stosując oszczędne środki, uzyskać pożądany efekt bez epatowania makabrą. Opis gwałtu na kobiecie, której uprzednio odcięto ręce i nazwanie jej „wiadrem spermy” to moim zdaniem zbyt jaskrawe przekroczenie tej granicy. Oczywiście, że trudno tę niewyobrażalną rzeź odmalowywać pięknymi słówkami i kwiecistymi sformułowaniami trywializującymi masakrę, jednakże wydaje mi się, że tak znakomity reporter, jakim jest Tochman, potrafiłby tę sytuację opisać - nie mniej dobitnie - posługując się inną stylistyką, nie tak brutalną, dosłowną. Dużo bardziej podoba mi się, gdy ukazuje dramat ludności nie
wprost, chociażby wówczas, kiedy kreśli sytuację dzieci poczętych z gwałtów, niechcianych, odpychanych, nierzadko znienawidzonych przez matki. Kobiety są w Kraju Tysiąca Wzgórz jedynie „zgwałconymi Rwandyjkami”, które, wraz z godnością, utraciły swój statut społeczny i przeżyły, niejako, przez nieuwagę. Znaczna ich część dopełnia tego, czego nie zdążyli uczynić Hutu – mając ciało i psychikę zakażone przez zbrodniarzy, masowo popełniają samobójstwa. W książce znajdziemy również niesamowicie sugestywną, zapadającą w pamięć scenę, w której autor opisuje umarłe klasy – szkolne sale wypełnione zmumifikowanymi, pokrytymi wapnem trupami. Nie sposób przejść nad tym opisem do porządku dziennego, nie zastanowiwszy się chociażby przez chwilę nad bardzo podobnymi przypadkami z naszego „podwórka”, wszak wapno powszechnie stosowali zarówno Niemcy, jak i Rosjanie czy Serbowie, z podobną zresztą intencją – masowego wyniszczenia narodów, przy jednoczesnej anihilacji pamięci o nich.

Tochman nie rozmawia jedynie z ofiarami, zwraca się również ku katom, odbywającym kary więzienia za popełnione zbrodnie. Przerażająca jest postawa niektórych – jeden z oprawców twierdzi butnie, że nastąpiła pomyłka, wszak nie sposób mówić o gwałcie, skoro ofiara zbytnio nie protestowała. Inny zarzeka się, że to całe ludobójstwo wymyślili sobie Tutsi, by pogrążyć Hutu. Autor stosuje tu ciekawy zabieg, przeplatając owe usprawiedliwienia, relacjami tych, którzy cudem przeżyli masakry – ów dwugłos robi niemałe wrażenie, zwłaszcza, gdy natrafiamy na przejmujące słowa: „Byłam zgwałcona i zakażona. Imię nieważne, dziś już nie mam imienia”. Tochman przyznaje w pewnym momencie: „W kółko to samo (…) zabity tak, zabity siak, moje notesy są spuchnięte jak trupy w wodzie (…) nic szczególnego, rwandyjska normalka, moje notesy cuchną, wszystko, co w nich mam, podchodzi mi teraz do gardła. A jeszcze niedawno chciałem usłyszeć o wszystkich zabitych. Każdą śmierć zanotować, każdy gwałt, każde zakażenie, każdą obciętą
stopę, każde utopione w gównie dziecko.” Pragnął o każdym pamiętać pojedynczo, indywidualnie, chciał każdemu z miliona oddać cześć. Widać, że to zadanie przytłoczyło go, podobnie, jak próba odnalezienia budzącego się życia w państwie, gdzie oficjele mają usta pełne frazesów o wybaczaniu. Jakże jednak znaleźć życie tam, gdzie wszędzie tkwi piętno śmierci, zaś każdy budynek, każde drzewo i zagajnik obryzgane były krwią? Jakże wybaczać, kiedy ocalałym pozostaje nadzieja, że ich matki, żony, siostry i córeczki umarły szybko i bez większego cierpienia, a nie zginęły, brutalnie gwałcone rozbitymi butelkami, bambusowymi kijami i wszystkim, co tylko mieli pod ręką sąsiedzi z plemienia Hutu?

Opisywani w tym reportażu ocaleni nie odnajdują pocieszenia nawet w Bogu – gdy tylko wchodzą do kościoła, natychmiast przypominają sobie, co działo się w świątyniach podczas czystek etnicznych, zaś przed oczyma stają im twarze pomordowanych dzieci. Dzisiaj narysujemy śmierć zawiera zresztą bardzo mocne oskarżenie wobec przedstawicieli Kościoła katolickiego o udział w zabijaniu, bierność i tchórzostwo, obecnie zaś – negowanie ludobójstwa. Przeczytamy tu o księdzu, który namawiał Hutu do zburzenia własnego kościoła, z parafianami zamkniętymi wewnątrz (władze Watykanu odmówiły wydania tego duszpasterza rwandyjskiemu trybunałowi sprawiedliwości), o proboszczu oskarżonym o gwałty na dziewczynkach Tutsi, o misjonarzach wiecznie pielęgnujących podział na Tutsi i Hutu, tolerując pogardę i zaogniając spór. Przeczytamy o paranoikach, którzy wszędzie węszyli żydomasońskie spiski, zaś gdy nadszedł dzień próby, monstrancja była dla nich ważniejsza, niż człowiek. Autor nie przemilcza również zbrodni zaniechania
popełnionej przez ONZ, wojska belgijskie czy francuskie, które podczas operacji Turquoise chroniły ludobójców, miast zapewnić bezpieczeństwo ocalonym.

Książkę wieńczy znakomita scena, w której Rwandyjczyk ze zdumieniem obserwuje Europejczyków podskakujących i śmiejących się na symbolicznych grobach ofiar holocaustu. Zapewne nie rozumie zachowania mieszkańców Starego Kontynentu, wydymających z pogardą wargi na wieść o tym, że znów dzikusy w Afryce się pozarzynały. U nas, w Europie, coś takiego by się nie zdarzyło… Cóż, pamięć o Srebrenicy jest widocznie równie ulotna, jak ta o tych, na których sarkofagach światły Europejczyk rozkosznie tańczy.

dink17w

W reportażu Dzisiaj narysujemy śmierć powracają niczym mantra pytania: Czemu chce się tu przyjrzeć, jakiego tabu dotknąć? Jaką granicę przekroczyć? Po co chcę o tym wszystkim wiedzieć? Zadaje je sobie autor, ale i, jestem przekonany, możemy zadać je również my sami, przeczytawszy dzieło o ludobójstwie, które zdarzyło się w czasach, gdy dym z kominów krematoryjnych już dawno się rozwiał. Po większości Tutsi nie pozostał żaden ślad, a ponieważ ścięto całe rodziny, za ofiarami nie ma kto tęsknić i nikt zaginionych nie szuka. Myślę, że odpowiedź na pytania Tochmana jest prosta – o ludobójstwie w Rwandzie trzeba wiedzieć i o nim pisać, by nie zwyciężyli ci, którzy pragnęli całe plemię zepchnąć poza rubieże masowej pamięci. Jak napisał autor, praktycznie nie ma nazwisk ofiar, albowiem mordercy palili dowody osobiste i niszczyli spisy ludności w urzędach i kancelariach parafialnych. Za wszelką cenę pragnęli unicestwić nie tylko całe plemię, ale i jakiekolwiek wspomnienia o nich. Takie książki, jak Dzisiaj
narysujemy śmierć
, podobna w swej wymowie, * Strategia antylop* Hatzfelda , * Pamięć kości* Koff , czy wspomnienia, * Ocalona, aby mówić* Ilibagizy oraz * Zwykły człowiek* Rusesabagina , * Ocalony* Rurangwy oraz * Jeszcze żyjemy* Kayitesi , niweczą chociaż to drugie zamierzenie, a to już, moim zdaniem, bardzo wiele.

Czytając tę książkę, analogicznie, jak w przypadku pozostałych reportaży Tochmana, znów odczujemy ból opisywanych przezeń postaci, znów będziemy się z nimi identyfikować, solidaryzować. Jestem również przekonany, że niejeden z nas jeszcze długo będzie wpatrywał się ze ściśniętym gardłem w ostatnie zdania. I nawet szumna deklaracja „Jestem Europejczykiem, mnie to przecież nie dotyczy” nie przyniesie ulgi, albowiem żyjemy w świecie, w którym wszystko jest na wyciągnięcie ręki i w zasadzie już jest niewiele rzeczy, które nas nie dotyczą. Nawet jeśli wspomniany trzask maczet rozłupujących kolejne czaszki nie może się przebić przez szum i gwar naszej wspólnej, globalnej wioski, ewentualnie jeśli czynimy wszystko, aby do nas nie dotarł. Ot, dla własnego, świętego spokoju, wszak to tylko kolejna rzeź dzikich – nic szczególnego, rwandyjska normalka...

dink17w
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dink17w