Pogłoski o śmierci kina okazały się przesadzone. Wydawało się, że w epoce DVD i Blu-ray do wyciągnięcia widzów z głębin domowych kanap i foteli potrzebna będzie eskalacja widowiskowych efektów specjalnych oraz doskonalenie technik emisji obrazu i dźwięku. Okazało się jednak, że kino żyje i ma się świetnie z zupełnie innego powodu – jako generator kodu kulturowego, punkt wyjścia dialogu, od small talku po całkiem poważne dyskusje. Ulubiony film odsłoni więcej, niż ulubiona piosenka, a ranking kultowych filmów zapewne sprowokuje żywszą i bardziej wieloaspektową dyskusję, niż prywatna lista przebojów (może dlatego bohaterowi „Przebojów i podbojów” nie bardzo wiodło się z dziewczynami….). I trochę żal, że książki przestają być kodem powszechnym, ale nie ma się co dziwić – pożyczenie przyjacielowi filmu, który nam się spodobał, w najgorszym razie wytnie mu z życiorysu dwie godziny, a pożyczenie ulubionej książki może go zaabsorbować na dziewięć i pół tygodnia, i to bez gwarancji, że będzie miło…
Lech Kurpiewski i Robert Zieliński stworzyli autorski leksykon filmowy, 13 kategorii po 26 filmów w każdej. Czytelnik dostaje dwa razy więcej, niż w tytule, bo każdy rozdział zawiera 13 filmów ze znakiem „plus” i tyleż samo ze znakiem „minus”. Mamy tu, na przykład „13 filmów, po których nie zaśniesz” i, dla przeciwwagi, „13 strasznych filmów, na których się wyśpisz”. Albo „13 wciąż gorących filmów o miłości” i „13 filmów o miłości już mniej, niż letnich”. Punkt widzenia zdecydowanie męski (wcale nie dlatego, że najgorętszym filmem miłosnym okazuje się krwawy western, choć jest to krew spod serca płynąca), a ranking subiektywny w najlepszym sensie tego słowa. W „plusach” autorzy idą za głosem serca i rozumu, głosząc pochwałę prawdziwych emocji, prawdziwego aktorstwa i dobrej zabawy, a w „minusach” bez drgnienia przebijają dęte balony obsypanych nagrodami evergreenów, pokazując, ile w nich pustych efektów wizualnych i fabularnych, sezonowych mód, manipulacji emocjami widzów i festiwalowych krytyków, a w
końcu – zwyczajnej nudy.
Mój ranking „plusów” byłby inny, ale przyznaję się do anarchistycznej frajdy, gdy autorzy zabijali śmiechem jedną fałszywą ikonę po drugiej. Fajnie sobie pogadać. O kinie. O życiu.