Już na początku lektury wydaje się, że reportaże Haszczyńskiego nie wnoszą nic nowego do obrazu rewolucji w świecie arabskim. Samospalenie się Mohameda Bouaziziego, które zapoczątkowało przewrót w Tunezji, rosnące wpływy Bractwa Muzułmańskiego, bezrobocie ogarniające szerokie rzesze młodych i wykształconych – wszystko to już dobrze znamy z gazet. Czy zatem Mój brat obalił dyktatora to tylko wydłużona wersja artykułów, jakich pełno było w prasie w ciągu minionego roku? Nie tylko, ale książka Haszczyńskiego, reklamowana jako „pierwszy polski zbiór reportaży o wiośnie arabskiej” tylko częściowo wnosi coś nowego do naszej wiedzy o tamtejszych rejonach. Wydawcy chyba za bardzo chcieli być tymi „pierwszymi”, dlatego zamiast zainwestować więcej czasu potrzebnego na powstanie bardziej dogłębnej analizy wykorzystali po części już istniejący materiał. Choć w książce tej znajdzie się kilka ważnych punktów.
Zbiór ten składa się z artykułów pisanych w latach 2006-11 o Tunezji, Egipcie, Libii, Maroku, Strefie Gazy, Jemenie, Turcji i Iranie. Otwierające go reportaże z Tunezji, Egiptu i Libii przedstawiają krajobraz, który stał się dla nas w ciągu ostatnich miesięcy znajomy: miejscowość Kasserine, gdzie sto pięćdziesiąt kawiarenek wypełnionych jest do ostatniego miejsca bezrobotnymi młodymi mężczyznami sączącymi espresso. Ekspert od prawa międzynarodowego, zmuszony handlować torbami. Entuzjastyczne przyjęcie zachodnich dziennikarzy przez Libijczyków. Rozważania: bać się czy nie bać Bractwa Muzułmańskiego? Która jego twarz – reformatorska czy konserwatywna – jest bardziej prawdziwa, która odniesie zwycięstwo w wyborach? Mieszkańcy koptyjskiej dzielnicy w Kairze obawiają się, że ta druga, a wówczas zaczną się represji chrześcijańskiej mniejszości. Dlatego popierali Mubaraka do końca, aż do zrzeczenia się władzy przez niego. Przykład Koptów pokazuje, że ochocze poparcie Zachodu dla arabskiej rewolucji może
przynieść sytuację gorszą od tej, jaka istniała za panowania Ben Alego, Mubaraka i innych oligarchów. To bolesny prztyczek w nos Zachodu, projektującego na świat arabski swoje romantyczne wizje o (zachodniej) demokracji jako najlepszym możliwym ustroju, do którego naturalnie dążą wszystkie narody. Nie mieści mu się w głowie, że ktoś mógłby pojmować i wykorzystywać uzyskaną wolność inaczej, niż właśnie wprowadzając demokrację. Ale właściwie dlaczego nie? Przecież właśnie na tym polega wolność. Ta gorzka lekcja dla europejskich i amerykańskich idealistów to ważne stwierdzenie podnoszone przez Haszczyńskiego kilkakrotnie. Ahmed, samozwańczy PR-owiec radykalnego Hamasu w Strefie Gazy, mówi: „Byliśmy przez was popychani do demokracji, do wyborów, a jak je wygraliśmy, to nazywa się nas terrorystami. To nie fair”. A mieszkający w tym rejonie politolog dodaje: „Zachód niby chce demokracji na Bliskim Wschodzie, ale tylko wtedy, gdy Arabowie wybierają jego pupili”. Taki przebieg wydarzeń może być przewrotnie rozumiany
jako nowa dyktatura, tym razem „oświecona”. Tymczasem Arabowie nie muszą pragnąć powielać naszych wzorów. Mogą chcieć ustroju i kultury, który będzie tylko ich i który będzie dla nich powodem do dumy. W skrajnym przypadku powodów do takiej dumy dostarcza Al-Kaida. „Al-Kaida podniosła Arabów z kolan” mówią Jemeńczycy, a ich twarze przy tym promienieją.
Nie da się ukryć, że to wszystko jest kubłem zimnej wody na nasze rozgrzane entuzjazmem głowy. Za mało jeszcze wiemy o tych krajach, zbyt szybko dochodzimy do powierzchownych wniosków, że rewolucja musi prowadzić do tego samego, co stało się w Europie Wschodniej po 1989 roku. Nie pomaga nam fakt, że dotarcie do sedna, do prawdy o arabskich narodach momentami wydaje się niemożliwe. Co jest obrazem stworzonym przez samych Arabów na użytek zachodnich mediów, co jest naszym własnym obrazem, który sami wytworzyliśmy balansując między strachem przed Arabami a nadzieją na to, że koniec końców są oni podobni do nas, a zatem nie niebezpieczni, co jest niepodważalnym faktem? Sam Haszczyński raz po raz zadaje sobie pytanie, czy przekaz, jaki płynie od jego rozmówców nie jest zafałszowany, wygładzony. Odkrywa czasem drastyczne różnice między różnymi wersjami arabskiej rzeczywistości. Konfrontuje realne miasto Kars w Turcji z jego literackim wyobrażeniem zawartym w * Śniegu* noblisty Orhana Pamuka . W Iranie poznaje miłego ajatollaha Gilaniego i naprędce pisze o nim tekst do „Rzeczpospolitej”, przedstawiając go jako sympatycznego bohatera. Później dowiaduje się, że ów „sympatyczny bohater” wysłał na śmierć swoich własnych synów jako sędzia działających w latach osiemdziesiątych tzw. komitetów śmierci, rozprawiających się z opozycjonistami. Zastanawia się, jak w takich okolicznościach rzetelnie wykonywać pracę dziennikarską, która przecież wymaga szybkiego reagowania? Jak odróżnić fakty od legend, takich jak legenda o Mohamedzie Bouazizim, który rzekomo został spoliczkowany przez policjantkę i zamieszczał na Facebooku poruszające wpisy? Jak pisać prawdziwie o arabskich kobietach, których „tradycyjne” stroje zostały gdzieniegdzie rozpowszechnione zaledwie kilka lat temu wraz z rozwojem telewizji satelitarnej?
Nie mnie rozstrzygać, co jest prawdą, a co nie w relacjach o świecie arabskim. Nie mam do tego właściwie żadnych kompetencji. Dlatego jednak wolałabym przeczytać bardziej dogłębną i staranniej opracowaną analizę niż sklecony na szybko zbiór reportaży. Mój brat obalił dyktatora sprawia wrażenie ślizgania się po powierzchni i to w dodatku takiej, którą już dosyć dobrze poznaliśmy.