Nowymi opowiadaniami, osadzonymi w świecie, w którym trzysta lat temu miała miejsce tajemnicza Zagłada (będąca najprawdopodobniej wojną nuklearną), Robert Foryś najwyraźniej chciał zmienić swoje dotychczasowe emploi.
Formuła tekstów, z pierwszoosobową narracją i cynicznym głównym bohaterem, Vincentem Sztejerem, automatycznie skojarzyła mi się z cyklem inkwizytorskim Jacka Piekary . Tym mocniej, że Sztejer spędził wiele lat w służbie Klasztorów. W czasie, gdy go poznajemy, już sam sobie jest panem i niczym postapokaliptyczny odpowiednik wiedźmina utrzymuje się z uśmiercania potworów. A te ostatnie po Zagładzie rozpleniły się całą mnogością gatunków, wręcz wciąż napotkać można nowe, interesujące (choć nie z punktu widzenia bezradnych ofiar) mutacje. Paralela z wiedźminem sięga dalej, raz po raz pojawiają się sugestie, że Vincent nie jest zwykłym człowiekiem, a „umarłym synem”, trzyma jednak swoją odmienność w tajemnicy, choć korzysta z przewagi, jaką daje mu ona w walce.
Nie jest sympatycznym facetem, ale pogłowie tych ostatnich w nowych, trudnych warunkach drastycznie zmalało. Bezwzględność jest niezbędna do przeżycia, bo nie tylko człowiek człowiekowi wilkiem. Również Wyklęci, ofiary dziwacznej mutacji wywołanej promieniowaniem, mimo że izolowani od „normalnych” ludzkich siedzib, nie pogardzą mięsem dawnych pobratymców. Trzeba więc mieć oczy dookoła głowy i nie wypuszczać broni z garści. Sentymenty jakoś kiepsko pasują do tej mieszanki.
Nie przeszkadzają mi podobieństwa formuły do tej użytej przez Piekarę , ani bohatera do wiedźmina. A raczej – nie przeszkadzałyby, gdyby autor potrafił te znane elementy przetworzyć w jakiś ciekawy sposób i dodać od siebie coś nowego, wartościowego, a przynajmniej interesującego. Choćby koncepcję świata przedstawionego. Ta jednak racjonowana jest bardzo skąpo i w sumie nic konkretnego poza tym, że ludzkość powróciła po tragedii niemalże do średniowiecza (niemalże, bo wiedza o zdobyczach techniki, a nawet niektóre z nich, przetrwały i są chronione przez zamknięte grupy, głównie wyznaniowe), a chrześcijaństwo rozpadło się na kilka konkurencyjnych kultów, się nie dowiadujemy. Owszem, tu i tam pojawiają się jakieś półsłówka czy sugestie, ale jest tego za mało, by złożyć spójniejszy obraz.
To nie byłoby aż takie istotne, gdyby fabuła przykuwała uwagę. Ale na tej niwie również kiepsko, choć opowiadania są długie, liczą po około sto piećdziesiąt stron, to pierwsze stanowi zlepek kilku wątków, a w drugim, niby to bardziej wyrafinowanym, poświęconym politycznej intrydze, bohater przez większość czasu kręci się bez większego sensu po mieście jak patyk w przerębli (z przerwami na bijatyki, pościgi, popijawy i seks). Owszem, autorowi nieźle wychodzą dynamiczne i detaliczne opisy walk, ale to zdecydowanie za mało.
Hirsz był bohaterem nie do końca oryginalnym (o takich bardzo trudno), ale intrygującym. Sztejer, choć jako narrarator dźwiga na sobie ciężar pozyskania (i, co ważniejsze, utrzymania) zainteresowania czytelnika, z zadania wywiązuje się marnie.* Jego cynizm jest zbyt ostentacyjny, a przez to trąci sztucznością, podobnie jak i cała postać bohatera, co i raz rzucającego kompletnie nieprzekonujące teksty w najgorszym stylu „macho”.* Czyta się o perypetiach Sztejera ciężko, bo choć fabularnie jest na ogół dynamicznie, to stylistycznie w najlepszym wypadku słabo, co przykre, zwłaszcza po progresie, jakim był pod tym względem * Początek nieszczęść królestwa*. Humor – w teorii – się pojawia, ale mnie kompletnie nie śmieszył, choć to już oczywiście wyłącznie kwestia gustu.
Szukam jakiejś istotnej zalety Sztejera, ale, poza opisami walk i niewykorzystanym, jak na razie, pomysłem na świat, nic nie znajduję, niestety. Miała nią być zapewne zagadka tożsamości i przeszłości bohatera, jednak jakoś nie mam ochoty bliżej go poznawać. Może w wydaniu postapokaliptycznym Foryś pozyska nowych czytelników, takich, którzy nie sięgnęli po jego opowieści historyczne. Dla mnie jednak najlepszą częścią Sztejera była tak zwana „zajawka” z okładki – intrygująca i dowcipna.