Trwa ładowanie...
recenzja
26 kwietnia 2010, 16:18

Ni pies, ni wydra?

Ni pies, ni wydra?Źródło: Inne
d48yr75
d48yr75

Są takie książki, o których właściwie nie wiadomo, co sądzić. Dziwi na przykład fakt, że jakikolwiek wydawca zdecydował się w ogóle na opublikowanie jakiegoś tekstu. Zastanawiające jest także to, kto w ogóle czyta i kupuje podobne lektury. W przypadku książek Christophera Moore’a odpowiedzi na te pytania są wyjątkowo trudne. Amerykański satyryk nie pisze książek z górnej półki – ba! to za dużo powiedziane! Moore pisze książki, które czyta się, gdy umysł jest tak zmęczony, że zwykła „lekka literatura” nie wystarcza, kiedy potrzebny jest prosty, nieskomplikowany humor, który normalnie nie wywołałby nawet cienia uśmiechu na twarzy czytelnika. Na szczęście, tak się składa, że przynajmniej autor doskonale zdaje sobie sprawę, z tego, w jaki sposób i o czym pisze (co – niestety – wcale nie jest takie oczywiste) i nie usiłuje pretendować do roli amerykańskiego guru literatury. Szczęśliwie złożyło się, że czytałam Wyspę wypacykowanej kapłanki miłości właśnie w opisanym powyżej stanie, dzięki czemu, nie będąc
modelowym odbiorcą takich tekstów, mogłam choć w minimalnym stopniu docenić to coś, co można nazwać „literackim kunsztem autora”. Podkreślam to jeszcze raz: to nie jest ambitna literatura. Proszę się nie spodziewać wiele, a najlepiej nie spodziewać się czegokolwiek. Bo dobra zabawa, jaką autor funduje wiernym czytelnikom, zaczyna się w przypadku tej książki dopiero od połowy. W odróżnieniu od wampirzej opery mydlanej au rebours, gdzie humor (mniej lub bardziej śmieszny, w zależności od czytelniczych preferencji) miał tryskać od pierwszych stronic, Wyspa wypacykowanej kapłanki miłości na początku może być zabawna tylko dla kogoś o skrajnie niewyrafinowanych gustach. Ale od połowy jest już lepiej.

Główny bohater jest ostatnim idiotą, a przynajmniej ostatnim frajerem. Niestroniący od kieliszka lotnik pilotujący różowego jeta potentatki branży kosmetycznej wpada w nie lada kłopoty. Gorący seks na pokładzie pilotowanego przez siebie samolotu kończy się nie tylko wypadkiem i oczywistym uszkodzeniem ciała, ale także odebraniem licencji pilota. Nie zraża to jednak tajemniczego doktora Curtisa i jego ponętnej współmałżonki, którzy proponują Tuckerowi niezwykle intratną robotę. Para nie tylko opłaci mu podróż na zapomnianą przez wszystkich wyspę Alualu w Mikronezji, ale także zapewni godziwą płacę za okolicznościowe rejsy nowym learjetem do niedalekiej Japonii. Nie trzeba nikogo przekonywać, że Tucker – choć nieco skołowany propozycją – cieszy się z faktu, że jakoś mu się znów upiekło. Jak to zwykle bywa, na wyspę przybywa po wielu perypetiach, do których obowiązkowo należy między innymi sztorm i napaść stada wygłodniałych rekinów. Na miejscu okazuje się, że rdzenna ludność wyspy uprawia kult cargo i wierzy
święcie w niejakiego Vincenta oraz Kapłankę Nieba, czyli pilota przybyłego na Alualu podczas drugiej wojny światowej na swym samolocie w wymalowaną na nim piękną kobietą. Co więcej, Kapłanka Nieba istnieje naprawdę i za dobre sprawowanie zsyła tubylcom papierosy i amerykańskie tabloidy. Czasami pojawia się nieopodal wioski i, ubrana w dość mikroskopijny pod względem wielkości strój, wykonuje tchnący erotyzmem taniec, po czym wybiera sobie kilku przedstawicieli ludu. Jeśli jednak ktoś pomyśli, że robi to w celu zaspokojenia potrzeb ciała, to grubo się myli. Kapłanka i jej Czarownik zajmują się czymś, czego Tucker jako pierwszorzędny frajer domyśla się dość późno i naturalnie stara się przeciwdziałać. Trzeba przyznać, że mniej więcej od przybycia na wyspę, książkę czyta się całkiem przyjemnie. Bywa zabawnie, zwłaszcza w scenach, gdzie Moore opisuje wodza wyspy, kanibala-banitę, a także Kimiego – „mężczyznę-dziewczynę”, czyli nawigatora-transwestytę, który przybył razem z Tuckerem na Alualu.

Biorąc pod uwagę to, że pierwsze dwieście stron nudzi i męczy, zamiast zapewniać rozrywkę, dziwi fakt, że autorem jest człowiek okrzykiwany mianem amerykańskiego Monty Pythona i stawiany w rzędzie razem z (bluźnierstwo!) Vonnegutem. Naturalnie, nasuwa się pytanie: cóż z tego, że połowa książki jest całkiem niezła, skoro czytelnik może nawet do tej połowy nie dobrnąć, zniesmaczony początkiem? Minęły czasy, gdy rynek wydawniczy cierpiał na deficyt pomysłów i książek do opublikowania. Jeśli więc celem Moore’a było napisanie dobrej, lekkiej lektury, trzeba powiedzieć, że kompletnie mu nie wyszło. Nie powala, nie zachwyca, a powiedzieć, że „bawi do łez” to gruba przesada.

d48yr75
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d48yr75

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj