"Negalyod" – recenzja komiksu wydawnictwa Egmont
Kochacie sci-fi, Kino Nowej Przygody, postapo i piękne rysunki? W takim razie "Negalyod" Vincenta Perriota to coś dla was.
Ogrom comiesięcznych premier zmusza większość z nas do mocnego kalkulowania zakupów. Wybieramy sprawdzone serie, klasyki i cenione nazwiska. Co więc przemawia za komiksem zupełnie nieznanego u nas 35-letniego Francuza?
ZOBACZ TEŻ: Komiks - renesans gatunku
Zacznijmy od tego, że "Negalyod" to najmilsza niespodzianka od początku roku w kategorii 'komiksowe nowości'. Głównie z powodu pierwszorzędnej oprawy graficznej, w której bez trudu dopatrzycie się fascynacji zarówno twórczością Moebiusa ("Incal"), jak i ultraszczegółowymi pracami Geofa Darrowa ("Harboiled").
Perriot bierze od nich to, co najlepsze, przetwarza i rysuje takie dinozaury, zatłoczone metropolie i pejzaże, że spadają kapcie. To jeden z tych komiksów, który po przeczytaniu będziecie bez skrępowania jeszcze nieraz kartkować, odkrywając co rusz kolejne smaczki i po prostu się napawać. Takie to ładne.
A fabuła? Tu również w porządku, choć już bez takich zachwytów. Ot kolejna opowieść o outsiderze przypadkowo wciągniętym w tryby Wielkiej Historii. Z tą różnicą, że akcja rozgrywa się na postapokaliptycznej Ziemi pokrytej pustynią zamieszkałą przez wielkie gady.
"Negalyod" to rasowe postapo, w którym spotykają się "John Carter", "Mad Max", "Matrix" oraz duch unoszący się nad starszymi rzeczami Spielberga czy Lucasa. Zlepek motywów, które widzieliśmy już wcześniej, acz napisany z dużym polotem i koniec końców mimo że wywołujący deja vu, to zaskakująco wciągający. A przecież najbardziej lubimy te piosenki, które już znamy, prawda?