Kto z nas, zerkając na materiały propagandowe III Rzeszy, nie spostrzegł podobieństw między nazizmem, a religią? Niemcy byli narodem wybranym. Przewodził im mesjasz. Nazywał się Adolf Hitler, który napisał biblię zatytułowaną Mein Kampf. Za katechizm uchodził Mit dwudziestego wieku Rosenborga. Za sprawowanie liturgii tego kościoła był odpowiedzialny doktor filozofii Goebels. Zakonem nazizmu były dowodzone przez Heinricha Himmlera formacje SS. Wcieleniem zła byli Żydzi. Zbawienie miało się dokonać poprzez złożenie całopalnej ofiary i oczyszczenie świata ze zła. Mimo powyższych porównań nazizm najczęściej ujmuje się jako zjawisko przede wszystkim polityczne, gdzie ideologia jedynie maskowała zwykłe ludzkie żądze, a absurd dokonywanego ludobójstwa często tłumaczony był metodami wypracowanymi przez psychopatologię. Religijny wymiar nazizmu uważa się często jedynie jako makiaweliczną maskaradę mającą na celu pozyskanie i utrzymywanie w entuzjastycznych ryzach szerokich mas.
Bodajże pierwszym myślicielem, który ujmował hitleryzm jako gnozę polityczną był Erich Voeglin. Autor w Polsce dość znany, zwłaszcza chętnie czytany przez środowisko „Teologii politycznej”. Jego tropem idzie niemiecki historyk Michael Hesemann, który stwierdza, że: Narodowy socjalizm nie był ideologią polityczną, lecz światopoglądem mityczno-religijnym, bazującym na micie krwi jako siedlisku duszy, w powiązaniu z eschatologiczną nauką o zbawieniu. Dążył on do zbudowania nowej epoki, apokaliptycznej Tysiącletniej Rzeszy z Objawienia świętego Jana, poprzez samozbawienie” prawdziwego” narodu wybranego – Aryjczyków. Tym samym niemiecki historyk uważa, iż w przypadku nazizmu, to nie doraźne cele polityczne tworzyły religię, lecz na odwrót: u podstaw politycznego projektu NDSAP stała jasno sformułowana eschatologia stająca w skrajnej opozycji względem chrześcijaństwa. Nie ma to jak wyłożenie mocnej tezy. Potem jednak robi się gorzej. Wstępne, skupione na osobie Hitlera rozdziały wciągają, gdyż pokazują go jako
egzaltowanego słuchacza wagnerowskich oper, których swoista interpretacja, doprowadziła do powstania morderczej ideologii. Jednak późniejsze opisy pangermańskich, podlanych teozoficznym sosem, obrzędów nużą, a końcowa mowa obronna polityki Watykanu w okresie panowania brunatnego totalitaryzmu i włoskiego faszyzmu jest niezręczną zmianą tematu, która nie wzbudza mojej aprobaty. Poza tym tytuł książki uważam w pewnym sensie za mylący. W pewnym momencie sam nie wiedziałem: czy autor stara się opisać swoistą religijność Hitlera, usiłując w ten sposób zgłębić tajemnicę jego równie potwornej, co zagadkowej osobowości, czy raczej przedstawia nazizm jako antychrześcijańską religię, nie odpowiadając na nasuwające się pytanie: Czy ktokolwiek mógłby zastąpić nie pozbawionego oratoryjnego talentu kaprala? Czy nazizm mógłby zrealizować swój zbrodniczy potencjał bez niego?
Religia Hitlera nie jest zatem książką odkrywczą, lecz raczej pracą odważnie stojącą w poprzek wobec obiegowych interpretacji nazizmu. Z pewnością pozwala uporządkować rozproszone informacje o okultystycznych fascynacjach bonzów III Rzeszy i systematycznie wprowadza w tematykę religijnego wymiaru nazizmu. Są to wystarczające powody, aby książkę przeczytać z zainteresowaniem, chociaż przyznam się, że czasami odczuwałem opór przed nadmiarem ezoterycznych informacji, który dla innych czytelników może być pociągający. Przeszkadza mi za to nienajlepiej dobrany tytuł (mój mi się bardziej podoba) oraz zmiana tematu pod koniec książki. Takich rzeczy się nie robi. Nawet jeśli walczy się w obronie słusznej sprawy.