Niewielu jest autorów, po których każdą kolejną książkę jestem gotowa sięgać w ciemno, z praktycznie stuprocentową pewnością, że nie będzie gorsza od poprzedniej... a może i lepsza? Axelsson jest w czołówce tej listy, i chociaż po lekturze jej powieści za każdym razem doznaję solidnego wstrząsu emocjonalnego, z którego zbieram się przez kilka dni, na następną czekam z niecierpliwością rosnącą w miarę upływu czasu. Tym razem oczekiwanie trwało blisko dwa lata; wreszcie otworzyłam książkę na pierwszej stronie... a potem nie było mnie w realnym świecie aż do chwili, kiedy przewróciłam ostatnią kartkę. A właściwie źle powiedziałam: byłam w świecie równie realnym jak mój, ze szczegółami tak wyrazistymi, jakbym oglądała film - dosłownie wszystkimi szczegółami, począwszy od różowego nylonowego fartucha Ewy stojącej za ladą drogerii i świątecznych błękitnych sukienek ślicznych bliźniaczek Hallgren, poprzez wystrój hotelowego hallu, w którym Elsie czeka na Björna i upiorną „dekorację", pozostawioną w kajucie
Susanne przez tajemniczego dręczyciela, po zwały lodu, ustępujące pod naciskiem dziobu „Odyna" i śniegowe pola zabarwione szaroliliowym odblaskiem zimnolubnych alg - lecz o wiele trudniejszym do zniesienia, splamionym śladami złości, zawiści, wyrachowania, poszarpanym przez słowa ostre jak noże...
Tym razem scenerią wydarzeń jest głównie pokład lodołamacza, wiozącego pod biegun wyprawę naukowców, a z nią kilkoro ludzi sztuki, wysłanych w rejs w ramach bliżej nieokreślonego programu wspierania artystów - w tym Susanne, którą nęka anonimowy prześladowca, zakradający się cichcem do jej kajuty i pozostawiający nader niemiłe ślady swej obecności.* I nie jest to pierwsze cierpienie, którego w życiu doznała...* Co było wcześniej, dowiadujemy się stopniowo, towarzysząc pojawiającym się kolejno postaciom w różnych momentach ich życia i w różnych miejscach; początkowo mamy wrażenie, jakbyśmy grzebali w wielkim pudle puzzli, których wzajemny związek da się dostrzec dopiero wtedy, gdy powyciągamy je wszystkie po kolei, starając się przypasować do siebie zawiłe arabeski brzegów... A potem wszystko staje się coraz bardziej oczywiste, i tak jak każda inna powieść Axelsson, również i ta musi wykrzyczeć nam w twarz kilka prawd: że człowiek niekochany jako dziecko sam też może nigdy nie nauczyć się kochać, a jeśli
nawet - może to potrwać na tyle długo, że po drodze zdąży skrzywdzić kogoś kolejnego; że nieumiejętność okazywania uczuć może ranić tak samo jak ich brak; że w żadnym wypadku nie należy czegoś robić tylko po to, żeby się na kimś odegrać albo pokazać mu, że też się potrafi; że tak samo może okaleczyć osobowość swego dziecka matka, która nie ma dla niego czasu ani serca, jak ta, co tylko raz w bezrozumnym gniewie rzuci słowami, jakich nikt i nigdy nie powinien wypowiadać...
U innego autora takie nagromadzenie przykładów rodem z podręcznika psychologii relacji międzyludzkich może już by mnie trochę zmęczyło. Ale u Axelsson - nigdy! Nie wiem, na czym rzecz polega; może to ten styl i język - rozpoznawalny niemal na pierwszy rzut oka (w czym, jak mi się zdaje, duża zasługa perfekcyjnego tłumaczenia Katarzyny Tubylewicz), ogromnie ekspresyjny, a przy tym pozbawiony dziwactw i manieryzmów - może też doskonałe wyczucie wartości progowej emocji, której przekroczenie prowadziłoby już do zobojętnienia czytelnika na kolejne bodźce. A tu, w tej powieści, jest jeszcze coś więcej - nadzieja, co prawda ledwie zasygnalizowana, ale nawet w tak minimalnej dawce dająca trochę pokrzepienia po dramatycznych losach uroczych bliźniaczek i ich potomstwa ...