Dziennik to kopalnia wiedzy nie tylko o samym autorze – także o jego otoczeniu i jego czasach, i nawet gdy tym autorem jest osoba nigdy nie goszcząca na pierwszych stronach gazet, stosunkowo rzadko się zdarza, by lektura prowadzonych przez lata jej zapisków nie dostarczyła czytelnikowi żadnych wrażeń. A cóż dopiero, jeśli swoją codzienność utrwala pisarz.
Dzienniki ludzi pióra kryją w sobie jednak pewną pułapkę: inaczej niż dzienniki szaraczków, nie zawsze są z góry predestynowane do spoczynku gdzieś na dnie szafy, gdzie zaczekają na ewentualne odkrycie przez potomnych. Ich przeznaczeniem bywa publikacja za życia twórcy - z kilkuletnim czy kilkudziesięcioletnim opóźnieniem (jak to miało miejsce z dziennikiem braci Goncourtów) albo i na bieżąco, w odcinkach na łamach prasy (jak najsłynniejsze chyba spośród dzieł dwudziestowiecznej diarystyki, dziennik Gombrowicza ). Pułapka zaś tkwi w fakcie, że świadomie wystawiając swoje życie wewnętrzne na widok publiczny, trudno nie ulec pokusie odfiltrowania go w taki sposób, by zatrzymać dla siebie informacje czy opinie, które mogłyby zmienić image autora na mniej korzystny (nie mówiąc już o takich, za których podanie do powszechnej wiadomości mogłyby mieć pretensje inne osoby). A to już – jednak – zawsze w jakimś
stopniu autokreacja.
Jerzy Pilch wydaje się należeć do autorów stosunkowo mało dbających o retuszowanie własnego wizerunku. W Dzienniku, najpierw publikowanym systematycznie w „Przekroju”, a obecnie wydanym w jednym tomie, zdarza mu się i rzucić słowem zgoła nieparlamentarnym (czasem nawet wyjątkowo paskudnym, a przy tym niepasującym do kontekstu: „stanął za katedrą i z głowy odj…ł perfekcyjną angielszczyzną bez akcentu półgodzinny spicz na wskroś europejski” ), i wygłosić tezę niekoniecznie zgodną z poglądami statystycznej większości... W tym ostatnim akurat nic szczególnie dziwnego, bo po pierwsze pisarzom daleko do obrazu statystycznego Polaka (chociażby dlatego, że ten czytuje średnio jedną książkę rocznie), a po drugie, autor odbiega od niego jeszcze bardziej niż przeciętny pisarz, wywodząc się ze społeczności wyznaniowej stanowiącej większość tylko w nielicznych gminach na terenie Polski – w tym jego rodzinnej miejscowości - i czyniąc liczne odwołania do swoich „luterskich” korzeni. Religijne wychowanie zostawia
swój ślad w człowieku przez całe lata, nawet gdy ten człowiek przekroczył już wiek zwany średnim, a jego status wyznaniowy w ciągu paru ostatnich dekad można określać na przemian jako „wierzący – niepraktykujący” albo „wątpiący”. I to w utworach Pilcha widać w zasadzie od zawsze, zarówno w tych natury autobiograficznej i publicystyczno-eseistycznej (* Bezpowrotnie utracona leworęczność, * Upadek człowieka pod Dworcem Centralnym) , jak i w tych będących całkowitą fikcją (* Narty Ojca Świętego, * Miasto utrapienia). Nie jest więc niespodzianką, że i w Dzienniku kwestie wiary – rozważane raczej z dystansem i nutką ironii („jak ma rozwijać obecny polski wątek
krzyża luterski kacerz”), niż z namaszczeniem – odgrywają rolę równie ważną, co (również datująca się od dzieciństwa) pasja do piłki nożnej, a szczególnie do kibicowania jednemu z krakowskich klubów futbolowych. Momenty zwątpień są rzeczą ludzką, a czy przyznawanie się do nich nie zawiera w sobie szczypty kokieterii, nie nam oceniać...
Podejrzewam jednak, że gdyby autor chciał czytelnika kokietować, wyretuszowałby raczej te fragmenty, w których wypowiada się krytycznie o pewnych fenomenach naszego życia publicznego, zachodzących periodycznie lub stale od czasu pamiętnej katastrofy smoleńskiej, czy też o utworach kolegów po piórze. A zamiast snuć rozważania o podupadającej z wiekiem kondycji fizycznej i o śmierci, pisałby o zaletach uprawiania nordic walking czy przejścia na dietę wegetariańską. Tymczasem nic z tych rzeczy – u Pilcha co serce podyktuje, to pióro (a raczej edytor tekstu) zapisze, choćby to miało publiczność kłuć w oczy. I ta szczerość, obok błyskotliwości i płynności narracji, należy do zalet, dzięki którym od Dziennika niełatwo się oderwać. Choć warto robić sobie przerwy w lekturze, by nie zmęczył nas charakterystyczny styl autora ze skłonnością do inwersji i stawiania orzeczeń na końcu zdania, a także do nadużywania pytajników i wykrzykników („Instynkt jakiś mają? Skazani na dożywocie w jednowymiarowej (…) klatce
za wolnością tęsknią? Instynkt samozachowawczy podpowiada, że prędzej czy później gazetowa mowa gęby pozakleja? Wiadomy narząd skołczeje? Z przedśmiertnego strachu o inny język się dopominają? A skąd! (…) Potrzeba innego języka! A jakiego? Naszego! Pięknego! Godnego! Dostojnego! Demokracji nie tylko nie psującego, ale ją wzbogacającego! Parlamentu nie tylko na łopatki nie rozkładającego, ale go wzmacniającego!”).