Jest ich dwóch – Sartadź Singh, oficer policji indyjskiej, którego kariera przeżywa okres nużącej stagnacji i Ganeś Gaitonde, jeden z najważniejszych mafijnych bossów w Bombaju, którego międzynarodowy rozmach w przestępczej działalności budzi grozę nawet wśród państwowych służb wywiadowczych. Ci dwaj panowie spotykają się pewnego dnia w dziwnym bunkrze w Bombaju, finał starcia jest dość nieoczekiwany – potężny Ganeś ginie wskutek akcji bezbarwnego sikha. Ale powieść w tym momencie tak naprawdę się rozpoczyna, plotąc główne wątki niczym kaducejskie węże. Poznajemy żywot Ganesia, od biednego dzieciństwa, przez szczęśliwy przypadek, który z jednej strony dał Gaitondemu pierwsze pieniądze, ale jednocześnie zepchnął na ciemną stronę, po bezwzględną budowę wielkiego przestępczego imperium. Sartadź Singh ogląda swoją ofiarę z drugiej strony, prowadzi bowiem nieco wymuszone śledztwo, poznając Ganesia przez pryzmat świadków, dowodów i miejsc napiętnowanych jego nietuzinkową osobowością.
Ale ten taniec biografii przestępcy z policyjnym tropieniem, który stanowi oś fabuły, powoli obrasta wątkami pobocznymi, zaczynają się tłoczyć postaci, w coraz większej ilości, nie potraktowane pretekstowo, lecz w pełni odmalowane. Po jakimś czasie zostajemy pochłonięci nawet nie przez żywot Gaitondego, nie przez przyspieszające śledztwo Singha, ale przez ogromny Bombaj, egzemplifikację przeogromnych Indii. Chandra wtłacza nas w oszałamiającą różnorodność, tygiel religii, potęgi zwyczaju, korupcji, władzy, przygnębiającej biedy i oślepiającego bogactwa. Czytając, czujemy zapachy (zwykle nienajlepsze), uczestniczymy w nieznośnej stracie czasu w transportowych korkach, widzimy działania wielkie, jak i małe świństewka, czynione sobie w gronie rodziny czy sąsiadów. Jednym słowem – zostajemy przytłoczeni i oszołomieni.
A mimo to nie tracimy z oczu losów pojedynczych ludzi. Historia Ganesia Gaitonde jest poruszającym traktatem o wielkości i nieuchronnym końcu każdej potęgi. Wrażliwy i inteligentny, lecz biedny i bez przyszłości Ganeś, wskutek zbiegu okoliczności i jednej życiowej decyzji, przechodzi na mroczną stronę, by objąć w swoje posiadanie. Gaitonde bowiem niczego nie potrafił robić tylko trochę – jeśli miał już być zły to walczył o tron w królestwie ciemności. Jeśli kogoś zabijał, robił to z bezbrzeżnym okrucieństwem, jeśli kręcił bollywódzki film, to z największym budżetem, a jeśli pożądał, to najpiękniejszą kobietę. Maksymalizm Ganesia prędzej czy później musiał spowodować jakąś katastrofę, jak się okazało było nią wyobcowanie. Potwora bowiem można się bać, ale trudno się z nim przyjaźnić, łatwo zaś zdradzić.
Żywot jego oponenta jest zrazu dość trywialny, żeby nie powiedzieć nudny. Sartadź Singh to przeciętniak przytłoczony postacią własnego nieżyjącego ojca, również policjanta, polityczną zręcznością swojego szefa Parulkara, niezbyt zdrowymi relacjami z matką, rozwodem i właściwie brakiem życia osobistego. To właściwie jedyna rzecz, która łączy oponentów – są przerażająco samotni w jednym z najludniejszych krajów świata. Singh nie jest oczywiście rycerzem bez skazy, na białym koniu przemierzającym mroczne ulice swojego miasta. Skorumpowany, skłonny do działań okrutnych i bezprawnych, nie zagubił jednak pewnej ckliwości duszy, która pozwala mu zawsze na powrót do moralnego pionu.
Vikram Chandra ponoć pisał tę powieść siedem lat, w efekcie wyszło mu grubo ponad tysiąc stron tekstu. Podjął się zadania, które chyba przed nim nikomu się nie powiodło: w sposób strawny dla człowieka kultury Zachodu, za pomocą epickiego rozmachu i psychologicznej precyzji, przybliżył i wytłumaczył nam indyjską odmienność. Przyłożył do niej miarę dla nas zrozumiałą, jednocześnie nie utracił ostrości społecznego bogactwa kraju, z którego przybył do USA. Wydaje się też, że owa gangstersko-policyjna opera jest wynikiem bezbrzeżnej miłości autora do Indii i chęci przedarcia się przez krąg niezrozumienia, jaki ten kraj zewsząd otacza. W tej powieści zachwycające (prócz samych Indii) są dwa elementy. Pierwszy to umiejętna kompozycja, dzięki której bez wielkich zgrzytów i skoków śledzimy zarazem współczesność Indii i ich mieszkańców, ale także zostajemy zarażeni postkolonialną historią, w szczególności dramatycznego rozwodu z Pakistanem. Drugi, świadczący o niebywałym talencie autora, to umiejętność jednoczesnego
opowiadania o sprawach wielkich i małych, równie dobrze opisuje mechanizmy socjologiczne i potężne pływy historii, jak i psychologiczne detale, przyczyny zachowań bohaterów drugiego i dalszych planów. Święte gry są powieścią totalną, która dla spragnionego soczystej prozy jest niczym ruchome piaski, niewinnie wyglądającą, ale bardzo szybko pochłaniającą. Dość rzecz, że po przeczytaniu bądź co bądź z górą tysiąca stron, ma się wrażenie niedosytu…