Zastanawiam się, dla kogo powstaje ta recenzja. Jeśli bowiem przypadkiem przeczyta ją zaprzysięgły fan krainy Westeros, nic go nie odwiedzie od sięgnięcia po Ucztę dla wron. Jeśli zaś czyta to ktoś, kto nazwisko George Martin kojarzy jedynie z menadżerem zespołu The Beatles i dostrzeże, że piszę o czwartym tomie jakiegoś tam cyklu fantasy, wyłączy przeglądarkę bądź uda się gdzie indziej w szarą sieć. A tak naprawdę chcę napisać dla wszystkich, dla tych którzy każdą z części Pieśni ognia i lodu pochłaniali z ogromnym czytelniczym zapałem, jak i dla tych, którzy po raz pierwszy słyszą o tym dziwnym zjawisku literackim.
Zacznę więc od nowych – cykl amerykańskiego pisarza jest czymś pomiędzy powieścią historyczną a fantasy: rzecz dzieje się w wymyślonej krainie, z właściwą jej geografią, dziejami, polityką i problemami. Ale tak naprawdę jest skalkowaną Anglią połowy XV w. schyłkowego feudalizmu, z jego strukturą społeczną, ekonomią, problemami podziału władzy czy rozczłonkowania religii. Powoduje to, że wchodzimy w świat znany, rozumiemy problemy walki o władzę, by pozostała w jednym rodzie, znamy ten układ społeczny z jego silnym podziałem na rycerstwo i resztę, łatwo pojmujemy skomplikowanie zależności osobistych opartych na posiadaniu ziemi w dzierżawie feudalnej oraz przysiędze wierności suwerenowi. Bliska jest nam też kultura chanson de geste. Jednak fabuła jest dla nas nieodgadniona, nie znamy bowiem biegu dziejów Westeros, tu autor ma nieograniczoną swobodę i korzysta z tego w sposób bez cienia przesady wspaniały. Można powiedzieć, że nielubiący fantasy mogą cykl potraktować jako świetną powieść historyczną,
nielubiący zaś powieści historycznych jako fantasy.
Teraz będzie dla starych wyjadaczy: Uczta dla wron powstawała dwa lata i to, co otrzymaliśmy, będzie dla miłośników prozy Martina pewnym zaskoczeniem. Po pierwsze – zrezygnował ze sztywnego prowadzenia fabuły za pomocą kilku jedynie postaci, które w każdym tomie odpowiednio do akcji dobierał. Tutaj również poznamy wątki widziane z różnych perspektyw, ale nigdy nie mamy pewności, czyje oczy będą patrzyły na fabułę. Oczywiście nie zabraknie perspektywy Jamiego i Cersei, Sansy i Aryi, a także brzydkiej Brienne czy niezdarnego grubasa Samwella Tarly. Sporo czasu spędzimy w Dorne, w świat tego siódmego królestwa wprowadzi nas następczyni tronu Arianne. Po drugie – Martin dorzucił bardzo ważny element komplikujący życie postaci, religię. O ile w poprzednich tomach dominowały motywacje utylitarne, tutaj mamy do czynienia z wielkim przebudzeniem mistycznym w całym Westeros, w poprzednich tomach tylko Stannis Barantheon kierował się zasadami swojego odmiennego wyznania. Teraz nawet w Królewskiej Przystani religijni
zeloci podnoszą głowę, sprawiając mnóstwo problemów władzy świeckiej, dzierżonej formalnie przez ośmioletniego Tommena, praktycznie zaś przez jego matkę. Po trzecie zaś, dla miłośników cyklu najboleśniejsze, Martin przesunął wiele wątków do tomu następnego, nie spotkamy w ogóle Brana Złamanego, Daenerys, Tyriona Lannistera czy ludzi z Muru. Wytłumaczył się, że wówczas Uczta dla wron musiałaby mieć dwukrotnie taką objętość, a już teraz oba woluminy liczą dobrze półtora tysiąca stron. I tu dochodzimy do niesłychanie istotnego aspektu sprawy – George Martin jest epikiem doskonałym. Książka mogłaby mieć te swoje trzy tysiące stron, na które została zaplanowana, a ja czytałbym, i czytał, i czytał. O ile jeszcze niedawno podejrzewałem, że akcja nie prowadzi ku jakiemuś konkretnemu rozwiązaniu, o tyle teraz jestem przekonany, iż realizuje bardzo skomplikowaną, wielopoziomową, arcybogatą w treści intrygę, sęk w tym, że nie wiadomo, który z dominujących wątków fabularnych jest decydujący dla finału i która z
doskonale nakreślonych postaci zwycięży w grze o tron. Co chyba najważniejsze dla wszystkich miłośników Pieśni ognia i lodu, wbrew obawom Uczta dla wron ani trochę nie odbiega poziomem od poprzednich części, spodziewający się stałego korowodu zdrad, mordów, intryg, walk, spisków i okrucieństw nie będą ani trochę zawiedzeni. I o to chodzi w tej zabawie!