Zatrzymana na lotnisku. Absurdalny zarzut
"Swietłana Aleksijewicz miała przylecieć do Wrocławia wczoraj przed północą. Późnym wieczorem dowiedzieliśmy się, że została zatrzymana na lotnisku w Berlinie, podobno dlatego, że miała przy sobie bombę" - informuje Fundacja Olgi Tokarczuk.
Od kilku dni w sieci informowano o spotkaniu dwóch noblistek we Wrocławiu. Olga Tokarczuk miała się spotkać z białoruską dziennikarką i pisarką - Swietłaną Aleksijewicz. Można było spodziewać się, że rozmowa dwóch noblistek o stanowczych poglądach politycznych, przyniesie jakąś sensację. Ale nikt chyba nie spodziewał się, że już z przylotem do Polski Aleksijewicz będzie miała takie kłopoty.
Jak przekazuje Fundacja Olgi Tokarczuk, Aleksijewicz została zatrzymana na lotnisku w Berlinie. Podniesiono alarm, że pisarka... może mieć przy sobie bombę.
Zobacz: Kim jest syn Olgi Tokarczuk? Poszedł w jej ślady
Całą sytuację opisuje szczegółowo fundacja Tokarczuk na Facebooku.
"Pozwolono jej odejść dopiero, kiedy samolot odleciał. Bomby nie znaleziono. Organizatorzy wydarzenia 'Aleksijewicz i Tokarczuk Protest/Pratest' posłali do Berlina nocną misję ratunkową drogą lądową i noblistka jest już we Wrocławiu" - czytamy.
Organizatorzy spotkania noblistek piszą wprost o skandalicznej sytuacji, której nie zostawią bez wyjaśnienia. Punktują, że i dla nich, i dla noblistki to "najbardziej surrealna sytuacja".
- Historia w stylu Łukaszenki - skomentowała pisarka. - Na lotnisku w Berlinie, kiedy już nadałam główny bagaż, podczas kontroli bezpieczeństwa moje rzeczy, które położyłam na taśmie i czekałam na nie po przejściu bramki, nagle cofnięto, zatrzymano i od nowa sprawdzono. Pomyślałam, że tak przecież czasami się zdarza. Może zapomniałam wyciągnąć perfumy czy inny drobiazg. Czekam dłuższy czas, bo tam dosyć dużo ludzi zatrzymywano i sprawdzano ich bagaże. Jacyś bardzo ostrożni byli ci nasi sprawdzający. Wreszcie pan z obsługi lotniska bierze ponownie moją torbę, patrzy na nią podejrzliwie i sprawdza raz jeszcze za pomocą jakiegoś narzędzia. A potem pokazuje mi, że będzie ją otwierał. Mówię: proszę bardzo. Chciałam mu pomóc, ale on sam otworzył. I jak otworzył, to nagle tak gwałtownie odrzucił tę torbę… - opisuje.
Po dłuższym oczekiwaniu Aleksijewicz poinformowano, że czekają na policję.
Trwa ładowanie wpisu: facebook
- Policjantka wskazuje na moją torbę i mówi, że tam jest bomba! Mówię, że chyba zwariowali. Potem przychodzi następny człowiek z jakimś narzędziem i znowu sprawdza. Policjantka każe jednemu ze sprawdzających wysypać wszystko co mam w torbie do pojemnika. Pan to robi, ona tam zagląda i widzi – między innymi – legitymację prasową, którą miałam ze sobą. Chwilę rozmawiają… I ona daje znak, że tu wszystko w porządku. A potem wzięli drugą moją torebkę, gdzie jest mój tablet, jakieś książki, notatnik, który wzięłam ze sobą. Sprawdzili to wszystko, nie było bomby, i mówią do mnie, że już mogę iść. Nie przeprosili, nie skomentowali. W tym momencie zostało 5 minut do odlotu. Nie miałam szansy zdążyć - relacjonuje.
- Ci ludzie czują bezgraniczną władzę, i mają świadomość, że nie poniosą za to żadnych konsekwencji. Niemniej nigdy się z czymś takim nie spotkałam jeszcze - dodaje.