Naczynia ze swastyką w polskich domach. "Były już oswojone"
Jak w poniemieckich domach układali sobie życie nowi osadnicy? Czym rzeczy po Niemcach były dla ich dzieci i wnuków – śmieciami, artefaktami przeszłości? Czy może z czasem awansowały do miana pamiątek rodzinnych? Odpowiedzi szuka Karolina Kuszyk w książce "Poniemieckie".
Martyna Kośka, WP: Naprawdę nikt przez te wszystkie lata nie zorientował się, że macie w domu naczynie ze swastyką?
Karolina Kuszyk: Naprawdę. To nie był żaden pisarski trik dla bardziej efektownego wstępu do książki. Ta swastyka jest na spodzie naczynia i na tyle niewielka, że trzeba się dobrze przyjrzeć, by ją dostrzec. To zresztą nie jest żadne szczególne naczynie, tylko rzecz powszednia, której po prostu używaliśmy ze względu na jej praktyczność. Dopiero mój mąż, Niemiec, któregoś dnia tę swastykę zauważył.
A może widzieliście, ale w milczący sposób ustaliliście, że nie będziecie o tym rozmawiać?
Pyta pani o to, czy wyparliśmy jej obecność? Oczywiście, jest taka możliwość. Może rzeczywiście ją widzieliśmy, ale nie przyjmowaliśmy tego do siebie, ale może też najzwyczajniej w świecie nie zwracaliśmy na nią uwagi. Kiedy jednak, parę lat temu, odkrył jej istnienie mój mąż, pojawił się dylemat: zostawić naczynie czy wyrzucić? Machnęliśmy ręką i uznaliśmy, że zostawiamy, bo miska jest już oswojona. Jest nasza.
Po pierwszym wywiadzie, który ukazał się po premierze "Poniemieckiego" dostałam sporo wiadomości od osób, które też mają u siebie podobne naczynia. Jeden pan przysłał mi dwa zdjęcia: na jednym był kawałek torcika na talerzyku deserowym, a drugie zdjęcie przedstawiało spód tego naczynia. I na spodzie swastyka właśnie. Albo, jak mawia się w niektórych regionach Polski, "hakenkrojc".
Po spotkaniu autorskim w Poznaniu podeszła do mnie pani i powiedziała, że ma w domu identyczną miskę jak my. "Wie pani, ja nigdy tego naczynia nie traktowałam jako czegoś poniemieckiego, bo dla mnie była to po prostu pamiątka po mamie", powiedziała.
"Bitwa pod Grunwaldem". Historia słynnego obrazu Jana Matejki
Historie naczyń ze swastyką w Polsce są zupełnie inne niż takich samych naczyń w Niemczech.
Dlatego też mój mąż był tak zdumiony, że znalazł symbol nazizmu w polskiej kuchni. W niemieckich domach takie rzeczy się nie uchowały. Można je sobie wyobrazić co najwyżej w domach, w których mieszkają neonaziści albo indywidua, które z sobie tylko znanych powodów zbierają hitlerowskie artefakty.
Pewna dziewczyna z Wrocławia opowiadała mi, jak spacerowała kiedyś po wrocławskim targu staroci. Przy jednym ze stoisk stali Niemcy. Ta dziewczyna znała niemiecki, więc słyszała, o czym mówili. Byli zbulwersowani tym, że ktoś wystawił na sprzedaż cały zestaw naczyń ze swastyką. U nich to nie do pomyślenia.
Tamtego wieczoru, gdy mąż odkrył swastykę, zaczęłam się zastanawiać, ile mamy w domach rzeczy, których poniemieckość przestaliśmy dostrzegać.
Jaka była droga od tego odkrycia do rozpoczęcia prac nad książką?
Dopóki nie zaczęłam szukać informacji o poniemieckich przedmiotach w polskich domach, nie zdawałam sobie sprawy, jak niewiele jest publikacji na temat. Oczywiście, są pozycje naukowe, ale te nie są z reguły adresowane do szerszego kręgu odbiorców. Temat poniemieckich rzeczy jest natomiast mocno obecny w literaturze pięknej. Mnie brakowało czegoś pomiędzy – książki, która lokowałaby się między naukowością a beletrystyką.
Pomyślałam, że reportaż, który zmierzyłby się z tematem poniemieckich rzeczy, jest potrzebny, bo wielu Polaków wychowało się w poniemieckich domach i otoczeniu przedmiotów, od mebli po naczynia i obrazy, pozostawionych przez Niemców. I że może mają potrzebę pogłębienia wiedzy na ten temat i skonfrontowania jej z własną pamięcią.
Pani w takim poniemieckim domu mieszkała?
Do 15. roku życia mieszkałam w bloku z lat 70., w którym nie było nic poniemieckiego. Ale moi dziadkowie mieszkali w kamienicy wybudowanej w czasach, gdy Legnica nazywała się Liegnitz. Kontrast między blokiem a kamienicą był niesamowity: stare piece i inne niezwykłe rzeczy, których nie było w blokach. To działało na wyobraźnię.
W dzielnicy, w której mieszkali dziadkowie, na tzw. Zakaczawiu, o dawnej obecności Niemców świadczyły nie tylko domy, ale i resztki niemieckich napisów na niektórych fasadach domów. Jako mała dziewczynka zastanawiałam się, skąd się wzięły te wypłowiałe litery...
Ale przecież w PRL-u o takich rzeczach się nie mówiło. Jeśli w ogóle się mówiło, że coś jest poniemieckie, to raczej w kontekście powrotu Dolnego Śląska, Pomorza Zachodniego, Ziemi Lubuskiej, Opolszczyzny czy Warmii do "macierzy". Czyli powrotu do swoich prawowitych gospodarzy.
Porozmawiajmy o poniemieckim mieszkaniu dziadków.
Pamiętam, że jako dziesięcio- czy jedenastolatka zeszłam z dziadkiem do piwnicy i znalazłam tam popielniczkę, na której były napisy po niemiecku, m.in. słowo "Liegnitz". Dziadek powiedział, że to rzecz po Niemcach i niczego więcej nie wyjaśniał. Zupełnie nie rozumiałam, skąd ona się tam wzięła. Jakim cudem Niemcy znaleźli się w dziadkowej piwnicy, w polskim domu, i zostawili tę popielniczkę?
Jedyne wytłumaczenie, jakie przychodziło mi wtedy do głowy, miało związek z "Czterema pancernymi", bo jedyni Niemcy, jakich potrafiłam sobie wyobrazić, byli żołnierzami hitlerowskimi. Wyobraziłam więc sobie, że podczas wojny jacyś niemieccy żołnierze ukryli się w dziadkowej piwnicy, a później przyszli czterej pancerni z psem i ich stamtąd wykurzyli, a oni uciekając w popłochu zostawili tę swoją popielniczkę.
Ta popielniczka jest dla mnie do dziś cenną pamiątką, która łączy dwa światy: przedwojenną Legnicę i kawał mojego dzieciństwa, spędzanego w kamienicy u dziadków.
Co jeszcze było w domu dziadków takiego nietypowego?
W przedpokoju wisiał bicz, który nazywaliśmy dyscypliną. To zabawne, bo kary cielesne były moim dziadkom zupełnie obce. Dyscyplinę w mieszkaniu zastali, ale nie przyszło im do głowy, żeby ją wyrzucić. Kiedyś nie rozstawano się z rzeczami tak pochopnie jak dziś. Czasem, gdy zanadto dokazywałam, dziadek groził, że "zaraz wyciągnie dyscyplinę". Tak się jednak nigdy nie stało.
W trakcie zbierania materiałów do książki poznałam wiele osób, które przyznały, że w domach, do których wprowadzili się ich przodkowie, również wisiały dyscypliny.
Pytała pani, skąd się te nietypowe rzeczy w domu dziadków wzięły?
Nie. Czułam pewnie, że lepiej nie pytać, bo dorośli mogą się czuć zakłopotani. Gdy poszłam do liceum, a było to tuż po przełomie ustrojowym, historii uczono już inaczej, i ja sama byłam starsza i tajemnica tych rzeczy, budynków, niemieckich liter zaczęła się wyjaśniać.
Pewna czytelniczka z Gdańska przyznała mi się, że przez 20 lat nie wiedziała, że jej rodzinne miasto było kiedyś niemieckie. Ja nie potrzebowałam aż 20 lat, ale też dość długo.
To chyba musiało być trudne do poukładania sobie w głowie, że z jednej strony w szkole słyszy się o Bolesławie Kędzierzawym, za czasów którego pojawiły się pierwsze zapiski o Legnicy, z a drugiej strony te napisy są nietypową czcionka, w innym języku. Na pewno jeździła pani na wycieczki szkolne do innych regionów i widziała, że architektura Warszawy czy Lublina jest zupełnie inna.
Na wycieczki szkolne, kolonie i zimowiska to się u nas akurat jeździło nad morze albo w Karkonosze! Warszawę zobaczyłam po raz pierwszy w wieku siedemnastu lat, a Lublin jeszcze później. Te miasta nie miały kłopotu z własną historią. A u nas co? W koło Macieju tylko Piastowie i Piastowie... to zastanawiało, bo co po tych Piastach? Absolutnie niczego nie nie wiedzieliśmy chociażby o historii Legnicy na przełomie XIX i XX wieku, czyli o okresie wielkiej prosperity miasta.
Swoje zrobiła oczywiście propaganda peerelowska. Zaraz po wojnie opublikowano przewodnik pod tytułem "200 miast wraca do Polski". To była bardzo poczytna pozycja, która przybliżała Polakom nowo przyłączone ziemie i zachęcała do przyjazdu – ale też legitymizowała nasze prawo do tych ziem, odwołując się, gdzie się tylko dało, do słowiańskich i piastowskich korzeni.
I wiele osób zapomniało, że między tymi Piastami a rokiem 1945 tam po prostu mieszkali Niemcy. Takie dzieje: w wyniku ślubów władców różne księstwa przechodziły pod panowanie obcych rodów, swoje zrobiły wojny. A to, że Wałbrzych to przez wiele lat był Waldenburgiem, a Zielona Góra - Grünberg in Schlesien, nie jest powodem do wstydu dla mieszkańców tych ziem.
Zwrot w myśleniu o tych miejscach i przekonanie, że tożsamość tzw. Ziem Odzyskanych nie jest jednowymiarowa, pojawiły się w latach 90., gdy ociepliły się stosunki między Polską a Niemcami, RFN uznała granicę na Odrze i Nysie, a Niemcy zaczęli masowo przyjeżdżać, by oglądać miejsca, w których przed wojną mieszkali ich rodzice i dziadkowie.
Temat poniemieckiego dziedzictwa kulturowego podjęli również badacze, przede wszystkim historycy i socjologowie. Ogromną pracę wykonał na tym polu i wykonuje nadal Instytut Zachodni w Poznaniu.
Mam wrażenie, że po latach Polacy na ziemiach zachodnich i północnych wreszcie są gotowi, by poznać kontekst miejsc, w których mieszkają. Doceniają osiągnięcia poprzedników, odkurzają życiorysy zasłużonych dla swoich miejscowości Niemców, na przykład burmistrzów. Ale o czarnych kartach historii też milczeć nie wolno. Do niedawna nie wiedziałam, że Breslau był bardzo pronazistowskim miastem. Poparcie dla Hitlera było tam ogromne.
Wróćmy do poniemieckich rzeczy, które są tematem pani debiutanckiej książki. Proszę zdradzić, jakie alternatywne tytuły dla książki brała pani pod uwagę? Pytam, bo wiem, że miała pani wątpliwości co do słowa "poniemiecki".
Wiedziałam, że "poniemieckie" w tytule być musi, bo to słowo niesie ze sobą całą masę znaczeń. Ale zastanawiałam się też nad dwoma podtytułami. Pierwszy brzmiał "Urządzeni na nieswoim", a drugi "Urządzeni przez historię". "Urządzeni" to słowo, w którym pobrzmiewa zarówno urządzanie się w nowych warunkach, w nowym domu, jak i aspekt negatywny: bo można też kogoś "nieźle urządzić". Tak jak wojenna i tużpowojenna historia urządziła Polaków.
Ale ostatecznie w tytule zostało samo słowo "poniemieckie" i chyba się broni.
Słowo pojemne, ale w książce sporo miejsca poświęciła pani wątpliwościom dotyczącym przedrostkowi "po". Już nie "niemieckie", a "poniemieckie".
Bo nie wolno tego słowa używać bezrefleksyjnie. "Poniemieckie" sugeruje, że już jest "po", że nie ma już właściciela danej rzeczy. Poniemieckie to bezpańskie. W marcu 1946 r. wydano dekret o majątkach opuszczonych i poniemieckich, który traktował mienie Niemców jako pozbawione właściciela. A często wcale tak przecież nie było.
Zdarzało się, że rodziny polskie, które przybyły na tzw. Ziemie Odzyskane, jeszcze przez jakiś czas dzieliły domy czy mieszkania z niemieckimi lokatorami. Pierwsi próbowali się jakoś urządzić, a drudzy mieli świadomość, że trzeba będzie wkrótce odejść i prawie wszystko zostawić.
Często między polskimi i niemieckimi rodzinami zawiązywała się nić sympatii. Dzieci bawiły się razem, kobiety gotowały na zmianę. Bywało i tak, że polscy osadnicy wysługiwali się Niemcami i zmuszali ich do wykonywania prac na ich rzecz. Niemcy, którzy zostali wypędzeni jako dzieci, pisali później we wspomnieniach, że nie rozumieli, dlaczego ich matka musi prać Polakom bieliznę. Odwrócenie ról.
A wracając do majątku Niemców: osadnicy mieli prawo przejąć wszystko, co im się w mieniu niemieckich współlokatorów spodobało. Czy w takiej sytuacji to na pewno było mienie poniemieckie czy może jeszcze niemieckie?
Dodajmy: i co później kupili od państwa polskiego na podstawie wyceny Urzędu Likwidacyjnego, który majątkiem poniemieckim zarządzał. Do dziś trwają dyskusje, czy powinniśmy używać słowa "poniemieckie", skoro chodzi po prostu o mienie niemieckie, które przeszło w ręce Polaków. Ale myśmy się do tego słowa przyzwyczaili. A przez dekady obrosło dodatkowymi znaczeniami.
Konsultowała pani to słowo z prof. Janem Miodkiem, językoznawcą związanym z jakże niemieckim miastem Wrocław i on również uznał zasadność używania tego słowa.
Prof. Miodek wytłumaczył mi, że przedrostki świadczą o tendencji języka do doprecyzowywania znaczeń. Na przykład nasze babki mówiły o kroplach sercowych, a my mówimy już o "nasercowych". "Poniemieckie" , czyli po Niemcach, którzy kiedyś tu byli, ale dziś już ich nie ma.
Należy jednak zachować ostrożność w nadmiernym szafowaniu "poniemieckim", bo przecież w przypadku autochtonów nie ma mowy o żadnym "po". Podobnie nie wypada mówić o poniemieckich cmentarzach, bo przecież żadni "po-Niemcy" tam nie leżą, tylko po prostu Niemcy.
I drugie problematyczne słowo: Ziemie Odzyskane. Mnie mierzi, więc używam wyrażenia "ziemie przyłączone". Zauważyłam, że pani też "ziem odzyskanych" nie kupuje.
Jeśli używam zbitki "ziemie odzyskane", to albo w cudzysłowie, albo z dopiskiem "tak zwane" ziemie odzyskane. "Ziemie przyłączone" to dobre określenie.
"Ziemie odzyskane" to określenie ze słownika PRL i trzeba być tego świadomym. Myślę zresztą, że większość Polaków zdaje sobie z tego sprawę, ale po prostu do niego przywykli. Tak jak do "repatrianta".
No to już mamy jasność, wśród jakich słów się obracamy. Osadnicy przybywali z różnych stron Polski oraz ziem, które po 1945 r. już do Polski nie należały. Niektórzy przyjechali, bo dowiedzieli się, że w miasteczkach i na wsiach po Niemcach zostały ładne domy, duże pola, że będzie dobre życie. Inni po prostu nie mieli innego wyjścia, ponieważ zostali deportowani "na Zachód". Niezależnie od powodów, dla których rodziny z Mazowsza, okolic Łucka czy Lubelszczyzny znalazły się na Pomorzu Zachodnim czy Opolszczyźnie, wszyscy trafili do świata innego niż ten, który zostawili. Bo domy inne, bo gdzieniegdzie zostali jeszcze jacyś Niemcy, nieufnie patrzący na falę nowo przybyłych. Chcąc nie chcąc, przybysze zaczęli oswajać tę nową rzeczywistość.
Osadnicy stosowali różne zabiegi, by w nowym miejscu poczuć się jak u siebie. Wielu na przykład bieliło wnętrza domów. W niemieckich domach często były na ścianach kolorowe tapety, one nie trafiały w gust przybyszy.
Przybywający z Kresów tęsknili za dużymi piecami, na których mgła spać cała rodzina. W niemieckich domach ich nie było, więc niektórzy je po prostu budowali. "Co to za dom! Nawet pieca nie ma! Upiec upieczesz – a gdzie spać" - rozpaczała w "Samych swoich" filmowa babcia Pawlakowa, gdy okazało się, że w tymi niby nowoczesnym domu, w którym wcześniej urzędowali Niemcy, nie ma dobrze znanego jej z Krużewnik pieca.
Książki niemieckie osadnicy wyrzucali, ale często zostawiali sobie ilustrowane książeczki dla dzieci. Niemieckie bajki były inne od polskich. W niektórych pojawiała się dyscyplina – właśnie taka, jaką moi dziadkowie odziedziczyli po poprzednich mieszkańcach. Jest na przykład taka bajka o chłopcu-wiercipięcie, który nie chciał zjeść obiadu. Wiercił się na krześle i stracił równowagę.
Lecąc do tyłu, złapał za obrus i ściągnął wszystko ze stołu. Zdenerwowany ojciec chwycił dyscyplinę i dał chłopcu nauczkę na całe życie. Niemieckie książeczki dla dzieci pełne są takich właśnie dydaktycznych opowieści, w których nie brakuje kar cielesnych i odpłacania pięknym za nadobne. W wielu domach na ziemiach zachodnich polskie dzieci też się w jakimś stopniu na nich wychowały. Nawet jeśli "czytanie" tych książeczek ograniczało się tylko do oglądania wymownych ilustracji.
Nowi lokatorzy pozbywali się też często wiszących na ścianach obrazów po poprzednikach. Obrazy o treści religijnej sobie zostawiano, ale landszafciki i jelonki na rykowisku raczej obśmiewano. Teraz na giełdach staroci ludzie coraz chętniej je kupują. W wielu kuchniach na zachodzie i północy Polski do dziś stoją pojemniki na przyprawy z napisami "Salz" czy "Mehl", a oleodruki z piwnic i strychów wędrują z powrotem na salony. Poniemieckie spotkała nobilitacja.
Co jest dowodem na to, że niektóre rzeczy potrzebują czasu.
To prawda, czas jest dla poniemieckiego łaskaw. To, co niegdyś uznawano za śmiecie, za barachło, za rzeczy wrogie, nieładne, rzeczy, na które było się skazanym, bo innych po prostu nie było, dziś jest doceniane, stało się antykiem, a jeśli nie antykiem, to przynajmniej wdzięcznym gadżetem vintage. Poniemieckie jest dziś udomowione, obdarzamy je sentymentem. Ci, którzy "na poniemieckim osiadali", żadnego sentymentu nie czuli, no bo i z jakiej racji?
To zderzenie z niemieckością, która nie jest jeszcze nawet "po", świetnie opisał Andrzej Mularczyk w "Samych swoich", wyreżyserowanych przez Sylwestra Chęcińskiego.
Gdy babcia Pawlakowa umiera, trzeba zawołać księdza, ale jest tylko "tutejszy", niemiecki. O przetłumaczenie spowiedzi Pawlakowie muszą poprosić Kargula, który niemiecki zna. I tu pojawiają się wątpliwości, czy Pan Bóg taką spowiedź uzna. "Bóg ten sam co w Krużewnikach" – rozsądza ostatecznie dylemat Pawlak, choć w głosie grającego go Wacława Kowalskiego daje się słyszeć wahanie.
A kiedy Witia Pawlak jedzie do miasteczka na szaberplac, by kupić kota, daje wyraz swoim wątpliwościom dotyczącym pochodzenia kota: "Pewnie poniemieckie" – zastanawia się.
Bo jak poniemieckie, to pewnie gorsze?
Tak, poniemieckie koty nie miały najlepszej renomy. Ostatecznie Witia kupuje "kota z miasta Łodzi", jak zachwala handlarz. Kot okazuje się łowny i rozwiązuje problem myszy w obejściach zwaśnionych rodzin.
Ta komedia rozbrajała bombę, pisali Jerzy Baczyński i Leszek Będkowski, bo wypowiadała prawdę zakazaną w przestrzeni publicznej przez ponad dwadzieścia powojennych lat. I głośno wypowiadała tajemnicę poliszynela o wysiedleniach Polaków i zasiedleniach Ziem Zachodnich. W "Samych swoich" jest wprawdzie na pierwszym planie konflikt sąsiedzki, ale jest i cała masa obserwacji związanych z codziennością "samych swoich na obcym".
Ilekroć Pawlak wspomina Krużewniki, widzimy na ekranie chłopów w koszulach z fryzurami na Piasta Kołodzieja w chacie z klepiskiem. To nawiązanie do skoku cywilizacyjnego wielu wysiedlonych z Kresów, którzy znaleźli się w dużych, murowanych obejściach, często znacznie nowocześniejszych niż te, które zostawili.
Myślę, że ten film zrobił dużo dobrego, bo te 20 lat po wojnie prowokował do rozmów o tym, jak wyglądały pierwsze lata na poniemieckim i jakie emocje towarzyszyły pionierom, nie tylko wysiedlonym ze wschodu, ale także osadnikom z centralnej Polski. I, jak pisał prof. Przemysław Czapliński, "zamieniał traumy w śmiech".
Rzeczy, wśród których żyli osadnicy, w jakiś sposób uczłowieczały Niemców. To już nie byli tylko ci straszni naziści, ale też ludzie ze swoimi troskami, zainteresowaniami, codziennością.
Niemiecki historyk Gregor Thum sformułował w swojej książce "Obce miasto. Wrocław 1945 i potem" tezę, że poniemieckie rzeczy, które trafiły w ręce Polaków, przez cały powojenny czas skrycie pracowały na rzecz ponownego zbliżenia Polaków do Niemców. Jestem przekonana, że jest w tym wiele prawdy.
Na początku naszej rozmowy wspomniałam o tym, że w dzieciństwie potrafiłam sobie wyobrazić Niemca wyłącznie jako żołnierza. Nie wyobrażałam sobie Niemca jako zwykłego człowieka, ojca rodziny. Niemki już w ogóle nie umiałam sobie wyobrazić. Bo niemieccy mężczyźni to wiadomo, esesmani. Ale kobiety?
Z pamiętników osadników i rozmów z moimi bohaterami wiem, że dopiero moment wejścia do niemieckiego domu i zderzenie z czyjąś codziennością, pospiesznie porzuconą, zobaczenie tych zabawek, narzut na łóżko, naczyń i weków w piwnicy uruchamiało refleksję, że Niemcy to byli także zwyczajni ludzie, którzy sprzątali, pili herbatę, kupowali prezenty na gwiazdkę, powiesili takie, a nie inne firanki. I tak oto dla nas, ludzi z ziem zachodnich i północnych, przedmioty stały się po wojnie łącznikiem z Niemcami, którzy żyli kiedyś w naszych domach. Humanizowały ich.
Po latach, kiedy zabliźniły się wojenne rany, Polacy mogli zacząć myśleć o Niemcach już z mniejszymi emocjami. Być może poczuli nawet rodzaj wdzięczności, bo przecież to Niemcy zbudowali domy, w których mieszkają. Czy łapała się pani na tym, że myślała o Niemcach jako ofiarach wojny: wypędzonych, często w nieludzkich warunkach?
Staram się nie myśleć o moich bohaterach w kategoriach sprawców i ofiar, jakkolwiek to trudne w dzisiejszej polskiej rzeczywistości. Pisząc książkę, traktowałam i Polaków, i Niemców z empatią, bo empatia jest mi potrzebna, żeby pisać. Ale to nie jest książka o Niemcach, lecz przede wszystkim o Polakach, o tym, jak urządzaliśmy się na tym, co po Niemcach zostało i ile obcości jesteśmy dziś w stanie zaakceptować w tym, co swoje. O tym, że na północy i zachodzie Polski swoje i obce są różnymi obliczami tego samego.
Wśród rzeczy, które zostały po Niemcach, były artykuły gospodarstwa domowego, narzędzia do prac polowych, żywy inwentarz. Pisze pani też o kobiecie, która zorientowała się, że na jej posesji znajdują się dwa groby. Czy to się często zdarzało?
Nie sporządzałam statystyk, ale przypomnę tamtą konkretną historię. Małżeństwo spod Wrocławia kupiło połowę poniemieckiego domu. W drugiej połowie mieszkała starsza pani, która mocno zapuściła swój ogród. Po jej śmierci moja rozmówczyni odkupiła od spadkobierców jej część domu wraz z resztą ogrodu.
Gdy z mężem wycinali chaszcze, zorientowali się, że w krzakach są dwa kamienie ze śladami po owalnych tabliczkach, prawdopodobnie z portretami. Głębiej odkryli kamienną płytę z dwoma żeliwnymi uchwytami. Ewidentnie, dwa groby. Skąd się tam wzięły, czy to były groby z czasów wojny, czy wcześniejsze?
To małżeństwo nie bardzo chciało się w temat zagłębiać. Bo jeśli się to gdzieś zgłosi, to zaraz ktoś przyjedzie, może będzie chciał otwierać, ekshumować, ludzie zaczną się interesować, prasa... Moi bohaterowie pogodzili się z tym, że na ich podwórku pochowani są ludzie.
Niesamowite, że potrzeba było tylu dekad, by ludzie bez poczucia strachu czy winy zaczęli odkrywać historie miejsc, o których wcześniej milczeli ich rodzice i dziadkowie.
Jest taka teoria, że traumy przodków przezwycięża się dopiero w trzecim pokoleniu. Nie wiem, na ile to prawda, ale rzeczywiście trzecie i czwarte pokolenie, potomkowie wysiedlonych i osadników, podchodzi do powojennej historii dziadków na większym luzie.
Dlatego też zależało mi na tym, żeby w "Poniemieckim" znalazło się również miejsce na komizm, mimo całej powagi tematu. Dziadkom-osadnikom nie było do śmiechu, ich dzieci, czyli nasi rodzice, wychowywani byli w propagandzie, ale dziś już można sobie pozwolić na luz, dystans i przede wszystkim ciekawość.
W kontekście poniemieckiego tyle się mówi o oswajaniu. Ale żeby coś naprawdę oswoić, to trzeba to coś najpierw dobrze poznać. I właśnie to dziś robią aktywiści i regionaliści, przybliżając lokalnym społecznościom przedwojenną historię miast, miasteczek i wsi, w których mieszkają, organizując spacery śladem dawnych niemieckich i żydowskich mieszkańców czy prezentując ich osiągnięcia. To piękna, głęboko patriotyczna "praca u podstaw".
Karolina Kuszyk – rocznik 1977, tłumaczka literatury niemieckiej i trenerka kompetencji międzykulturowych. Tłumaczyła na polski m.in. Ilse Aichinger, Maxa Frischa, Bernharda Schlinka, Karen Duve, Antje Rávic Strubel i André Kubiczka. Prowadzi zajęcia z przekładu literackiego i krytyki literackiej na Uniwersytecie Viadrina we Frankfurcie nad Odrą. Publikowała w "Małym Formacie", "Zadrze", "Kwartalniku Literackim Wyspa", "Notesie Wydawniczym", "Die Zeit", "Deutschlandradio Kultur" i "Tagesspiegel Berlin". Mieszka i pracuje w Berlinie i na Dolnym Śląsku. "Poniemieckie" to jej debiut książkowy.