W dobrej powieści sensacyjnej można zazwyczaj znaleźć nietuzinkowego głównego bohatera oraz wartko toczącą się i trzymającą w napięciu akcję. O pierwszy z tych elementów Marek Kędzierski nie musiał się specjalnie martwić, bo już w swojej poprzedniej książce – „Męskiej sprawie” stworzył postać Adama Gawlika, więc teraz mógł po prostu kontynuować opowieść o jego losach. Bohatera Ceny honoru najkrócej można scharakteryzować jako skrzyżowanie Jamesa Bonda i Robin Hooda o typowo polskiej duszy. Przeszłość Adama Gawlika do kryształowych nie należy, ale za to jest bogata w bojowe doświadczenie, zdobyte między innymi w Afganistanie (po stronie rosyjskiej), w szeregach IRA, w targanej wewnętrznymi wojnami Afryce czy wreszcie podczas misji wykonywanych na zlecenie CIA. Kiedy zaś powraca do ojczyzny, to nie tylko musi ukrywać pod przybranym nazwiskiem, gdyż jest ścigany przez polski wymiar sprawiedliwości za swoje czyny sprzed lat, ale na domiar złego wkracza na ścieżkę wojenną z rodzimym światem przestępczym.
Główny bohater powieści, chociaż ma niejedno życie na sumieniu, to nie potrafi przejść obojętnie obok ludzkiego nieszczęścia. I w sumie najlepsza część Ceny honoru to opisy brawurowych wyczynów Adama Gawlika w potyczkach z miejscowymi mafiosami w obronie zwykłych, prostych ludzi czy z przywódcą sekty, w której znalazła się krewna polskiego ministra. Wprawdzie i tutaj trzeba czasem przymknąć oko na mało prawdopodobny przebieg zdarzeń, ale to akurat można złożyć na karb wybranej przez autora konwencji. Zdecydowanie mniej przekonujące są natomiast opowieści o zmaganiach Adama Gawlika ze światową organizacją zagrażającą światowemu porządkowi, gdyż są one raczej mało udanym naśladownictwem motywów znanych ze światowych bestsellerów.
Nie można mieć specjalnych zastrzeżeń do tempa, w jakim toczy się akcja Ceny honoru, niestety już dużo gorzej wyszło Markowi Kędzierskiemu budowanie napięcia. Owszem, poszczególne popisy bojowe głównego bohatera są tak przedstawione, że z zainteresowaniem czeka się, aby poznać ich finał. Problem tkwi jednak w tym, że fabule zwyczajnie brakuje spójności. Przede wszystkim autor zupełnie niepotrzebnie wprowadza kolejne postaci i wątki, które po prostu kiepsko się wkomponowują w główną oś wydarzeń. Momentami można mieć wręcz wrażenie, że zająwszy się na dłużej rozwojem akcji w jakimś kierunku, Marek Kędzierski nagle przypominał sobie, że kilka rozdziałów wcześniej porzucił ważną postać, więc aby przypomnieć ją czytelnikom, wymyślał dodatkową scenę z jej udziałem. Jeszcze gorszy efekt zaś uzyskał, próbując na siłę połączyć wyczyny Adama Gawlika w Polsce i na arenie światowej. Trudno mi uwierzyć, że znajdzie się jakaś osoba, która poważnie potraktuje możliwość finansowania islamskich bojowników przez polską
chrześcijańską sektę... Największym mankamentem Ceny honoru jest jednak to, że Markowi Kędzierskiemu kilkakrotnie zabrakło cierpliwości bądź pisarskiego warsztatu przy konstruowaniu fabuły i sięgnął po rozwiązana typu deus ex machina. Niestety skutek tego jest taki, że w tym momencie całe wcześniejsze napięcie diabli biorą!
W Cenie honoru można znaleźć całkiem sporo fragmentów potwierdzających, że autorowi nie można odmówić literackich umiejętności, ale powieść jako całość zwyczajnie się nie broni. Wydaje mi się, że tak naprawdę był tu materiał na kilka niezłych opowiadań połączonych osobą głównego bohatera, natomiast dłuższe formy literackie na razie przerastają możliwości Marka Kędzierskiego. Z pewnością odbiór tej powieści utrudniają też niedoskonałości językowe i stylistyczne, gdyż wyraźnie zabrakło tutaj współpracy doświadczonego redaktora. Droga autora Ceny honoru do zostania polskim Ludlumem jest więc jeszcze bardzo długa.