Zaczynam dochodzić do wniosku, że na czytanie książek o Dzieciach Przeznaczenia moje osobiste Wewnętrzne Dziecko jest już niestety za stare. Jest też inna możliwość, bardziej pocieszająca – masowo ostatnio wydawane powieści eksploatujące ten motyw są po prostu coraz gorsze. Skądś pojawiło się zgubne w skutkach przekonanie, że wystarczy wziąć niezwykłe dziecko i posłać je do szkoły magii, by zapewnić swojej historii rzesze czytelników. Niestety, nie jest to takie proste, jak doskonale widać na przykładzie Tańca nad przepaścią.
Główna bohaterka, Ewelina, urodziła się w cieniu niezwykłej gwiazdy oraz mrocznej przepowiedni – zgodnie z zapowiedzią jej dalekiego przodka, dziewczynka stanowi zagrożenie dla wszechwładnego imperatora Goknaru – Damiana. Matka Eweliny, Elza, umarła wskutek powikłań okołoporodowych. Ojciec – Eldryż – zamknął się w sobie po stracie ukochanej, a po kilku latach również zmarł, z przyczyn nie do końca jasnych. Ponieważ prosta, miła i pokojowo nastawiona do świata rolniczo-rybacka społeczność niewielkiego archipelagu zwanego Lazurem uważa dziecko za demona, odpowiedzialnego za zgon rodziców, nikt nie garnie się do tego, by zaopiekować się małą sierotką. Zadania, zgodnie z obietnicą złożoną niegdyś Elzie, podejmuje się miejscowa czarodziejka, traktowana przez tutejszych z szacunkiem, ale i strachem – wiadomo, kto by tam ufał wiedźmie. Zwłaszcza, że nadała ona wszystkim mieszkańcom Lazura imiona, co dało jej władzę nad życiem każdego z nich.
Stara czarodziejka uczy Ewelinę wszystkiego, co sama wie o magii, głównie o ziołolecznictwie. Jej wiedza i umiejętności są niewielkie, a niezwykła podopieczna, w której ciemnych oczach w chwilach wzburzenia pojawia się czerwony płomień, wykazuje predyspozycje do władania zdecydowanie bardziej zaawansowaną magią. Tej jednak naucza się jedynie w imperialnej Akademii, a nic nie wskazuje na to, by Ewelina miała szanse kiedykolwiek zawitać w jej progi. Wszystko zmienia się, gdy na Lazurze, zamiast regularnie kursującego statku handlowego, pojawia się okręt piratów. By ocalić mieszkańców wysp przed niewolą, smarkula wyzywa kapitana piratów na honorowy pojedynek, który pociąga za sobą nieoczekiwane konsekwencje. Mała ociera się o śmierć, ale również poznaje swojego stryja, Ronniego, Wysokiego Maga, który przybywa jej na pomoc – oczywiście, dosłownie w ostatniej chwili. Tak Ewelina dowiaduje się, że należy do jednego z najpotężniejszych Rodów, dokładniej do Rodu Darija, władającego magią wody i pozostającego pod
opieką Starszego Boga. Co oznacza, że jednak dostąpi zaszczytu nauki w legendarnej i upragnionej Akademii – o ile stryjowi uda się powstrzymać imperatora, czyhającego na jej życie. Szybko jednak uśmiech losu zmienia się w koszmarny sen – rygory Akademii przywodzą na myśl średniowieczny klasztor albo więzienie o zaostrzonym rygorze, a początkowa troska okazywana przez cudownie odnalezionych krewnych okazuje się mieć podłoże czysto instrumentalne – chcą wykorzystać uzdolnioną dziewczynkę, znajdującą się, ze zrozumiałych powodów, w centrum uwagi przebiegłego imperatora, do odbudowania znaczenia swojego Rodu. Narzędzia, służącego do tego celu, nie mają zamiaru pytać o zdanie. Szybko okazuje się, że własne plany ma wobec Eweliny również Damian, który dzięki posiadanej władzy i doświadczeniu może zręcznie manewrować naiwną, choć upartą dziewczyną, prowadząc ją w sobie tylko znanym kierunku, ani chybi na skraj złowrogiej tytułowej przepaści...
Brzmi egzaltowanie i banalnie? Niestety, takie właśnie jest. Już na poziomie nazewnictwa, cechującego się skłonnością do Wielkich Liter, czy nawet samych imion postaci, powieść budzi skojarzenia z nienajwyższych lotów internetowym fanfiction. Wrażenie pogłębia się w trakcie lektury – i rozwoju przewidywalnej fabuły – gdy mamy okazję obserwować wyraźną przyjemność, jaką autorka czerpie z nieustannego eksponowania osamotnienia, wyobcowania, napiętnowania i ogólnego braku szczęścia swojej bohaterki. Jest to najwyraźniej cena, jaką Ewelina musi zapłacić za swoją – niezawinioną przecież – wyjątkowość, szczególne uzdolnienia i tajemnicze przeznaczenie. Dlatego w całej wielkiej Akademii dziewczyna nie ma ani jednej koleżanki, a jedynymi osobami, jakie tam spotyka, zdają się być jej stryj, przyszywana ciotka i Jaśnie Oświecony Imperator. O innych uczniach czasem się tu wspomina – że są i odrzucają biedną Ewelinę, ewentualnie rzucają na nią podłe kalumnie – ale, spójrzmy prawdzie w oczy, nie za często.
Najważniejsze są cierpienia bohaterki, których, mimo sieroctwa i ciężkiego dzieciństwa, autorka nadal jej nie oszczędza. Stryj i imperator na wyprzódki próbują zatłuc biedaczkę, pod pozorem treningu szermierczego, bardziej przypominającego tortury i nieludzkie oraz poniżające traktowanie – co najwyraźniej stanowi standard pedagogiczny imperium Roknaru. Ma to budzić współczucie, przerażenie i trwogę – w zaserwowanym stężeniu budzi jednak raczej pełne niedowierzania rozbawienie i skłania do przypuszczeń, że Ewelina jest cyborgiem, bo kilkunastoletnie ludzkie dziecko takiego katowania by nie wytrzymało – w dodatku dziarsko pyskując niemal do momentu utraty przytomności.
Wszechobecny patos i fatalizm, podkreślane w niemal każdym akapicie, bardzo książce szkodzą, bo po prostu nie sposób brać historii z tak dramatycznymi didaskaliami na poważnie. Ja rozumiem, że to nie fantasy o elfach i dobrych duszkach. Nie mam nic przeciwko obnażaniu zła, intryganctwa, bezwzględności i małostkowości magicznych rodów. Więcej, to jest posunięcie dobre, oryginalne – o ile w odmalowywaniu Wszechobecnego Zła i rozsnuwaniu Sieci Skomplikowanego Politycznego Spisku nie przekracza się, w imię położenia mocniejszego akcentu, granicy śmieszności. W Tańcu nad przepaścią przepaść śmieszności i absurdu staje się z każdą stroną głębsza, a choć momentami już wprost trudno uwierzyć, że może być pod tym względem jeszcze gorzej – zawsze jednak jest. Dowiadujemy się na przykład, że im potężniejszy czarodziej rozdziewiczy adepta, tym większa będzie jego przyszła moc. Albowiem świat jest okrutny, a złudzenia dotyczące romantycznej miłości należy włożyć między bajki. Nie wykluczam, że takie postrzeganie
świata jest bliskie gimnazjalnej młodzieży emo, która być może odnajdzie w Tańcu głęboką psychologiczną prawdę o dramacie egzystencji wyjątkowej jednostki i realizm najwyżej próby. Ja jednak jestem już na to – na szczęście – zdecydowanie za stara, widzę więc tylko kiepsko wykonaną mieszankę Harry’ego Pottera i greckiej tragedii, która wymknęła się spod kontroli i zmieniła w tragifarsę.