Wygląda na to, że wszyscy Szwedzi piszą kryminały. Ale tylko niektórzy potrafią…
Późny debiut Ollego Lönnaeusa jest nadspodziewanie dobrą powieścią, czyli czymś więcej, niż tylko interesującym kryminałem. Ileż razy już opowiadano nam historie o powrocie z wielkiego miasta do małego miasteczka po to, by dokonała się wielka demistyfikacja, a sielska kraina lat dziecinnych odsłoniła swe mroczne tajemnice? Tak, wiele razy, ale Olle Lönnaeus naprawdę potrafi opowiadać. Sugestywny mikroświat, niebanalne postacie, niewydumane problemy...
Para starszych ludzi wygrywa na loterii, a w niedługo później zostaje zamordowana. W domu nie bardzo było co ukraść, pieniądze leżały na koncie bankowym, więc może motywem był spadek? Starsi państwo mieli dwóch synów: rodzonego, który został miejscowym menelem i zawodowym bezrobotnym, i młodszego, adoptowanego, który w siedemnastym roku życia wyjechał na zawsze z miasteczka, później został dziennikarzem, korespondentem wojennym, a teraz jest znerwicowanym gościem z rodziną w rozsypce, żyjącym z resztek oszczędności. I głównym podejrzanym. No, chyba że sam wytropi mordercę i poda go policjantom na tacy.
Jest w książce i polski wątek – Konrad jest synem imigrantki z Polski. O ojcu nie wie nic, matka pewnego dnia zniknęła, pozostawiając siedmiolatka samego w pustym mieszkaniu. Wychowywany przez biednych, starszych ludzi, pogardzany i prześladowany przez starszego o dziesięć lat przyszywanego brata, dołączył w szkole do dziwaków i odmieńców, ale nieszwedzkie imię i cudzoziemskie pochodzenie napawało go swoistą dumą. A po latach, jak na to małe miasteczko, naprawdę został kimś.* Nawet jeśli nie czytano tam reportaży z krajów ogarniętych wojnami, to widziano go przecież kiedyś w telewizji – szczęśliwie uwolnionego zakładnika w którymś z islamskich konfliktów.* Koledzy z klasy utkwili w prowincjonalnym marazmie – marna zawodówka, kasa w markecie, co najwyżej recepcja w podłym hoteliku. Jego najlepszy kumpel, fantastyczny dzieciak Sven Myrberg, za plecami zwany Obszczymurbergiem, pracowałby dziś pewnie na Cap Canaveral, gdyby nie permanentnie pijani rodzice, sprowadzający na świat wciąż nowe rodzeństwo…
Olle Lönnaeus nie jest osamotniony w wyciąganiu swoim rodakom szkieletów z szafy – ksenofobia, surowość bliska okrucieństwu, faszystowskie ciągoty. Liczni autorzy odskrobują właśnie pobielaną fasadę socjalnego raju. Jednak Olle Lönnaeus potrafi zrobić to tak, że czytelnik dostrzega tam nie publicystykę, ale pełnowymiarowych, prawdziwych ludzi z ich słabościami ograniczeniami. I trzyma kciuki za Konrada, zgłębiającego mroczne tajemnice sennego miasteczka i własnego dzieciństwa.