W każdym mieście na świecie jest takie miejsce. Niewidzialna wizytówka, pisana atramentem sympatycznym, miejsce tylko dla swoich, które poznaje się po wypowiedzeniu magicznego hasła, gdzie łączy się stare i nowe, gdzie wdycha się prawdziwy Londyn, prawdziwy Paryż, prawdziwą Warszawę. Albo prawdziwy Stambuł. Każdy mieszkaniec podświadomie dąży do tego miejsca, choć spytany przez turystę o centrum miasta odwróci się do niego plecami i wskaże rynek, pałac, albo stary kościół.
Esencja Stambułu, o którym pisze Mak, zawiera się w moście. „Most wznosi się nad szerokim ujściem rzeki, łącząc dwie najstarsze dzielnice miasta, a zarazem jakby jego dwa oblicza: południowe, konserwatywne, zwrócone na Wschód, i północne, z liczącymi wiele stuleci ambasadami i pałacami kupców, przesiąknięte mentalnością Zachodu i lekkością nowoczesnego życia. (…) Most też jest właściwie miastem(…), ma przede wszystkim własną osobowość(…)”. I chyba właśnie dlatego Mak zdecydował się na pisanie o Stambule poprzez przęsła i bariery mostu Galata.
Niesamowity wybór i przez to niesamowita książka.
Autor opowiada o moście, a przytaczając jego historię i historię ludzi z nim związanych opowiada niezwykłe dzieje miasta, wojny, rzezie, pokój, nędzę i dostatek. Upływający czas odlicza ilością konstrukcji, jaka istniała w tym miejscu – most zbudowano prawie sześć razy, po raz pierwszy w 1453 roku (prawie, bo pierwszy był dość prowizoryczny). Wraz z kolejnymi zmianami, religiami, rządami, ludźmi nadchodziły następne.
A Mak opowiada o tym pięknym językiem, spokojnie, z dystansem. Być może ten dystans reportera czasem był zbyt duży. Być może zbyt mało widać zaangażowania w historie przytoczone w książce. Być może zbyt uważnym jest obserwatorem, a zbyt mało zaangażowanym uczestnikiem zdarzeń, o których pisze. Tak jakby przez dwa tygodnie, miesiąc, czy dwa miesiące wakacji stał tylko tam, obserwował i w ten sposób poznawał miasto, wchłaniał wszystkie jego zapachy i smaki, żywił się i spał, zawierał wakacyjne znajomości – i tylko nie mógł potem napisać kartki pocztowej, bo nie wiedział, na którą stronę mostu ją posłać. Zamiast tego napisał książkę. Impresje. Małe żółte samoprzylepne karteczki, którymi obkleił całe dłonie, całe stopy i dwoje oczu. Po to, by zapamiętać ludzi – sprzedawcę wkładek do butów, dziewczynę od losów, chłopaków od papierosów i pana ze straganu z herbatą, po to, by byli dla niego wyjściem do poszukiwań i do zgłębiania.
Dużo lepiej jednak czyta mi się jego obrazki z teraźniejszości. Gdy sięga w przeszłość przestawia fakty, to suchy wywód, który staje ością w gardle, nuży. Ale gdy przytacza historię mężczyzny od parasolek, który zakochał się w kobiecie przechodzącej mostem, ożywia wszystkie słowa. Zderza mężczyznę, który urodził się w 1929 roku i jest najstarszym rezydentem mostu z młodymi chłopakami, najlepszymi złodziejami w Europie – zderza w ich historiach dwa różne Stambuły. Maluje w historiach to miasto, gdy było wielokulturowe, gdy było kolorowe, gdy było bogate. Teraz wielokulturowość zmieniła się w wielobranżowość – na moście najważniejsze jest to, co sprzedajesz nie to, jakiej jesteś narodowości – od tego teraz zależy miejsce w hierarchii. Genialnie pisze też o honorze, o jego przerysowanej formie, która dla Europejczyków jest nie do pojęcia, mówi o zależnościach kobiet od mężczyzn, o biedzie, o religii – a to wszystko dzieje się w tym jednym, jedynym miejscu miasta.
Poza tym to, co mnie ujęło w jego książce to szukanie mostu i Stambułu w literaturze – wplata cudze słowa w swoje wspomnienia, cytuje wiersze i publicystykę, nawet opisuje jeden komiks, umieszczony dawno temu w jakiejś gazecie. Ubogaca swoją mozaikę, jakby dodawał do złota swoich słów szlachetne kamienie cudzych. Powstaje mały zgrabny klejnocik. Nie bez rys, ale przyjemny dla oka. Ładny.