Czytanie książki, której ekranizację się już widziało, nie zawsze jest łatwe, zwłaszcza dla ludzi, których wyobraźnia ma w zwyczaju w trakcie lektury kręcić własny film; choćby nie wiem jak chcieli zobaczyć „swojego” Gatsby’ego, i tak będą widzieć tylko Redforda albo Di Caprio, na „ich” Rivendell zawsze nałoży się wizja Jacksona i jego scenografa… Ten rodzaj czytelników często świadomie wstrzymuje się z obejrzeniem adaptacji filmowych znanych dzieł do czasu, aż przeczyta pierwowzór literacki. Ale ileż to razy się zdarza, że książka, na podstawie której film nakręcono, nie należy do klasyki ani do najgłośniejszych bestsellerów; spoczywa sobie gdzieś w zakamarku bibliotecznego regału, całymi miesiącami niewypożyczana, a tymczasem jej wersja ekranowa okazuje się wielkim hitem, który miliony widzów zdążą obejrzeć, zanim się zorientują, że ta opowieść istnieje także w wersji papierowej…
Nie znam prawie nikogo, kto nie widział „Co się wydarzyło w Madison County” i tylko kilkanaście osób, które czytały powieść Roberta Jamesa Wallera pod tym samym tytułem (który, notabene, w przekładzie stracił wymowę oryginału; angielskie „The Bridges of Madison County” - „Mosty Madison County” – to bezpośrednie odniesienie do ważnego elementu scenerii wydarzeń, a równocześnie do symbolicznego ich wymiaru; w ciągu tych czterech dni, które staną się najważniejszym wspomnieniem Franceski i Roberta, zostaje przerzucony prowizoryczny most pomiędzy prozą życia a marzeniami…). Prawie wszystkie zrobiły to już po obejrzeniu filmu, który dzięki talentowi Clinta Eastwooda (reżyseria + rola Roberta) i Meryl Streep (rola Franceski) okazał się jednym z najpiękniejszych obrazów ostatniej dekady XX wieku, i chyba w ogóle jednym z najpiękniejszych w swojej kategorii – i prawie wszystkie podkreślały, że w książce zabrakło im tej magii, tych barw, tych emocji odbijających się w mimice i gestach głównej bohaterki. Czy
rzeczywiście mamy do czynienia z przeciętną zaledwie powieścią, z której doskonałemu reżyserowi udało się zrobić genialny film?
Posłuchajmy początku pierwszego akapitu.: „Są pieśni, które wznoszą się znad błękitnej trawy, z kurzu tysięcy polnych dróg. Ta jest jedną z nich”. Tak mógłby się zaczynać epos historyczny o bohaterskiej bitwie albo saga fantasy – tyle w tych prostych słowach poezji i mocy. Treść opowieści, którą zapowiadają, znamy prawie wszyscy, lecz dla porządku wypada ją tu pokrótce przypomnieć.
W samotnym gospodarstwie na peryferiach miasteczka Winterset w stanie Iowa umiera 69-letnia Francesca Johnson, pozostawiając w testamencie życzenie, by jej prochy rozrzucono wokół jednego z okolicznych zabytkowych mostów, oraz garść papierów, na podstawie których jej dzieci rekonstruują historię sprzed lat.
Czas cofa się o blisko ćwierć wieku. Francesca jest wówczas żoną farmera, matką dwójki nastolatków. Jej czas wypełnia domowa krzątanina i czytanie książek z biblioteki. Kiedyś uczyła literatury, ale „tutaj poeci nie mogli liczyć na dobre przyjęcie”, a poza tym Richard uważa zarobkową pracę kobiet za niestosowną. Kiedyś lubiła rozmawiać „o sztuce i marzeniach”, lecz „ludzie z Madison County nie mówią ani w taki sposób, ani o takich sprawach. Pogaduje się o pogodzie i cenach na paszę, o nowo narodzonych dzieciach i pogrzebach, programie rządowym i o drużynach sportowych”. Żadnej magii, żadnej poezji, wszystko według utartego od lat zwyczaju. Spędziłaby w ten sposób całe życie, gdyby nie ten przedziwny zbieg okoliczności: akurat teraz, gdy mąż z dziećmi wyjechali na jarmark do sąsiedniego stanu, przed domem zatrzymuje się furgonetka. Wysiada z niej mężczyzna, który pyta o drogę. To Robert, fotografik, który przybył tu w celu przygotowania reportażu o zabytkowych drewnianych mostach. Francesca bez trudu mogłaby
mu opisać trasę: „prosto, a na następnym zakręcie w prawo”. Ale coś – pewnie ta „jakaś siła, którą wyczuwała, lecz której nigdy nie nazwała, nawet w zakamarkach własnego umysłu” – każe jej zaproponować siebie jako przewodniczkę. Od chwili, gdy wsiądzie do zagraconego zielonego auta, nic już nie będzie takie samo. Zobaczy w innym świetle tego obcego człowieka, siebie samą i swoje życie – dotychczasowe i przyszłe. Zrobi coś, czego nie zrobiłaby żadna szanująca się farmerska żona z Iowy. I będzie musiała dokonać wyboru o wiele trudniejszego, niż ten, kiedy zastanawiała się, czy opuścić rodzinny Neapol i wyjechać w obce strony z zachwyconym jej urodą amerykańskim żołnierzem…
Banalne? Wtórne? Można by powiedzieć, że tak, przecież niejednej kobiecie tkwiącej w małżeństwie zawartym raczej z braku innego wyboru, niż z wielkiej miłości, w miejscu, którego specyfika ogranicza jej możliwości samorealizacji czy nawet tylko wyrażania uczuć i pragnień, zdarza się taki niespodziewany romans. Można by też, dla odmiany, skrytykować fabułę jako nierealną i niezupełnie budującą: widział kto miłość od pierwszego wejrzenia, która się bierze ledwie z paru słów i gestów, w dodatku wzajemną? I do czego to podobne, żeby porządna kobieta wpuszczała do domu obcego mężczyznę, piła z nim piwo, paliła papierosy i jak oczadziała rzucała się w jego ramiona, w ogóle nie myśląc o złożonej przed laty małżeńskiej przysiędze?
A jednak… w jakiś sposób czujemy, że tego, co dzieje się między Franceską Johnson i Robertem Kincaidem, nie można postawić w jednym rzędzie z historią Luizy de Renal i Juliana Sorela, Emmy Bovary i Rudolfa Boulangera, Anny Kareniny i Aleksego Wrońskiego. To coś więcej, niż nieprzemyślany skok w bok nudzącej się w małżeństwie namiętnej kobiety i niż ślepe zauroczenie. To – dokonane za pomocą wymiany paru zdań – odkrycie wspólnoty myślenia i odczuwania, siły równie potężnej, jak ta, która przyciąga ku sobie dwa ciała. To przeżycie z gatunku niepowtarzalnych, projekcja niespełnionych marzeń i rekompensata za to, co w dotychczasowym życiu nieudane lub nijakie. Piękne i wielkie także dlatego, że Francesca podejmuje taką, a nie inną decyzję, i dlatego, że Robert zgadza się tę decyzję uszanować. Czy pozostałoby takim, gdyby ona jednak postanowiła zignorować swoje poczucie odpowiedzialności, spakowała torbę podróżną i wsiadła na przednie siedzenie furgonetki zwanej Harrym? Albo gdyby on sprowadził swoje rzeczy z
drugiego końca Stanów, wynajął mieszkanie w sąsiednim mieście i czekał na kolejne okazje ukradkowych spotkań – może raz na kilka miesięcy, a może raz na kilka lat? Na to pytanie nikt nam nie odpowie, a każda kobieta, która kiedykolwiek znajdzie się w sytuacji Franceski, sama będzie musiała dokonać wyboru…
Wallerowi udało się uniknąć praktycznie wszystkich grzechów, notorycznie popełnianych przez literatów opisujących miłosne historie. Żadnego przesłodzenia, żadnego łzawego słowolejstwa, a co jeszcze ważniejsze, ani śladu niesmacznej „bezpruderyjności”, będącej niemal znakiem firmowym współczesnych prozaików: okazuje się, że nawet na przełomie XX i XXI wieku da się opisać scenę erotyczną tak wymownie i z taką temperaturą, że papier niemal parzy dłonie, a mimo to bez użycia nazewnictwa rodem z podręczników seksuologii, albo, co gorsza, z pornosów. Jedyne, co być może dałoby się udoskonalić, to niektóre frazy w dialogach, brzmiące nieco zbyt wyszukanie jak na potoczną i pełną emocji rozmowę: „Nie jestem pewien, czy jesteś we mnie lub ja w tobie, ani czy istotnie cię posiadam (…) – Straciliśmy siebie i powstała inna jedność, której byt wynika z zespolenia nas dwojga”; gwoli ścisłości trzeba jednak zauważyć, że wynika to najwyraźniej ze specyfiki języka, bo oryginalny tekst w tym miejscu wygląda o wiele bardziej
zwięźle i naturalnie: “I’m not sure you’re inside of me, or that I am inside of you, or that I own you.(…) - We have both lost ourselves and created something else, something that exists only as an interlacing of the two of us”.
Za wcześnie jest, by wyrokować, czy ta opowieść zasłuży sobie na miejsce w klasyce literatury; może i nie, ale na pewno znajdzie trwałe miejsce w duszy niejednego czytelnika. Bo przecież potrzebujemy zapewnień, że „w świecie dwuznaczności taka pewność uczuć przychodzi tylko raz”…