Zmasakrowane ciało dziewczyny wyłowiono z Basenu Prezydenta, a więc mogę sobie pogratulować, że to nie mnie przesłuchuje teraz „Buła” Chlebowski na okoliczność, czy nie zauważyłam czegoś podejrzanego przez biurowe okno. Nie niepokojona przez nikogo, mogę sobie zatem spokojnie pisać recenzję z książki, w której krwawy trop wiedzie z mojego rodzinnego miasta do innego miejsca nad Bałtykiem, dla którego też znajdzie się ciepły kącik w sercu – do Sztokholmu.
Początek jest dla odpornych – drobiazgowy, naturalistyczny opis morderstwa i zacierania śladów, ale autor, pokazawszy, że śledczy mieć będą do czynienia z najtrudniejszym z przeciwników: potworem zdolnym do precyzyjnego planowania swoich działań, nie zastosował na szczęście, eskalacji werystycznej makabry.
Jak na późny, pisarski debiut globtrotera i biznesmena, Wiadomość ze Sztokholmu jest nadspodziewanie dobrze napisanym kryminałem, z ciekawą zagadką i interesującymi postaciami. A wśród tych wątków pobocznych są i takie, których próżno szukać gdzie indziej – na przykład powód, dla którego nadkomisarz Ewa Wichert zaufa raczej wyrafinowanej właścicielce nocnego klubu, niż koledze z Komendy Wojewódzkiej.
Sztokholm w książce jest piękny i pełen sympatycznych ludzi, a Gdynia prawdziwa – całkiem zwyczajne miasto średniej wielkości, choć jeszcze trzydzieści parę lat temu była absolutnie wyjątkowa - barwny, rajski ptak PRL-u, z Maximem, komisami na Świętojańskiej i willami na „Zegarkowie”. Bohaterowie chętnie wracają wspomnieniami do czasów bananowej młodości, i okazuje się, że nie tylko Gdynia jest wiecznie młoda, ale także jej mieszkanki: atrakcyjna nadkomisarz Ewa, wciąż w poszukiwaniu mężczyzny swojego życia, ma lat dokładnie czterdzieści pięć, a olśniewająca Aleksandra, która w roli paryskiej gwiazdy wybiegów debiutowała około czterdziestki, sądząc z życiorysu jest sporo po pięćdziesiątce, a nadal po mistrzowsku łamie serca (w przypadku ekranizacji bardzo proszę obsadzić Ewę Kasprzyk, nie Joannę Brodzik…).
Jeśli mogę trochę pogrymasić, to ograniczyłabym „product placement” (choć niedawny debiut Monsa Kallentofta w roli pisarza powieści sensacyjnych też był istnym katalogiem marek), a z opisu jednej z postaci usunęłabym dwa słowa, które w kilkadziesiąt stron później, jak dla mnie, podważą wiarygodność rozwiązania całej intrygi. Oczywiście nie zdradzę, w czym rzecz (może tylko autorowi?). Ale bardzo chętnie poczytałabym o kolejnych śledztwach ekipy z Portowej.Mam więc nadzieję, że Ewa, Buła i Żaba na tropie zbrodni powrócą jeszcze na ulice mojego miasta.