Miejsce 1 - Sin City (2005)
Kiedy Robert Rodriguez brał się do ekranizacji najwybitniejszego dzieła Franka Millera nikt nie spodziewał się, że powstanie film, który na stałe zmieni podeście filmowców do ekranizowania komiksów. Gdyby nie Sin City nie powstałyby takie filmy jak 300 czy Spirit, a kolejne ekranizacje opowieści o superbohaterach wciąż kręcone by były z nieznośną, naiwną manierą charakterystyczną choćby dla pierwszego Spider-Mana czy ostatniego Supermana. Rodriguez pokazał, że komiksy można traktować serio - i to nie tylko w warstwie fabularnej, w której za popkulturowymi kliszami często kryje się drugie dno, ale i w warstwie graficznej.
To film nie tylko rewelacyjny, ale i rewolucyjny. Nikt wcześniej z takim szacunkiem nie potraktował komiksowego materiału. Nikt nie przykładał takiej wagi do szczegółów inscenizacyjnych, nikomu nie zależało na przeniesieniu języka komiksu na język filmu. Brano po prostu komiksowych bohaterów i kręcono o nich filmowy film. Sposób w jaki reżyser wykorzystuje czerń i biel zniewala, każdy pojawiający się kolor budzi niepokój, każdy kadr jest dokładnie zaplanowany.
Ale to także niezwykła, mroczna, wciągająca historia, opowiedziana tak, jak opowiadać potrafią tylko Rodriguez, Tarantino i może Guy Ritchie, kiedy akurat nie kręci jakiegoś gniota dla swojej żony. Miasto Grzechu w interpretacji Rodrigueza i Tarantino (który dorzucił do filmu swoje trzy grosze), to miejsce żywcem wyjęte z kart komiksu Millera - mroczne, bezwzględne, pociągające, szepczące w ciemną, duszną noc hipnotyzującą kołysankę o uciechach, które oferuje. Tak jak komiksowy oryginał, tak i filmowe Sin City wskrzesza klasyczny kryminał noir - jego bohaterów, być może ostatnich prawdziwych mężczyzn w kinie; jego rekwizyty - broń, butelkę czegoś mocniejszego i ciągnący się po ziemi płaszcz; a przede wszystkim jego narrację - spokojną, prowadzoną z offu opowieść, która z niesamowitą siłą sprzedaje nam te proste, bądź co bądź, historie o twardych mężczyznach, pięknych kobietach i złu, które czai się wszędzie.
Warto też pamiętać, że ten film to nowe otwarcie dla Mickey'a Rourke'a, jednego z najbardziej utalentowanych amerykańskich aktorów przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Ożywił też nieco dogorywającą karierę Bruce'a Willisa.