Wielokrotnie wychwalany i nazywany mistrzem krótkiej formy Mort Castle nie jest autorem powszechnie znanym polskiemu czytelnikowi. A szkoda, bo mówimy tutaj o autorze, który w kilku zdaniach potrafi wykreować mroczny nastrój, bez uciekania się do całego sztafażu, którym tak hojnie operują inni twórcy horrorów. Castle jest autorem, któremu zawdzięczamy prozę jednocześnie bardzo piękną, ale także przygnębiającą i mroczną. To twórca, który umiejętnie miesza ze sobą grozę, wzruszenie i humor, z zaangażowaniem politycznym i umiłowaniem jazzu. Taka mieszanka rzuca czar na czytelnika, długo pozostawiając go pod wrażeniem przeczytanych słów. Czasami trudno oprzeć się wrażeniu, że forma jest dla autora istotniejsza niż treść, a niektóre z opowiadań („Tato jest naprawdę bystry”, „Z ojcem w Zoo…”) są zaledwie dodatkiem do puenty. Nie zmienia to jednak faktu, że obcowanie z twórczością prawdziwego mistrza słowa jest autentyczną przyjemnością.
W centrum jego prozy stoi zawsze człowiek - to jego tęsknoty, lęki i pragnienia, nieraz budzące nasze przerażenie, poznajemy. Krytycy dzięki temu humanistycznemu podejściu nazywają autora Dickensem literatury grozy. Czy słusznie? To porównanie wydaje mi się nieco chybione. Jeżeli miałabym go już z kimś porównywać, byłby to William Faulkner: ze swoim umiłowaniem ponurej amerykańskiej prowincji i twardymi bohaterami o skomplikowanym wnętrzu. Nie ma tutaj potworów, nawiedzonych domów, ani wampirów. Opowiadania są mocno osadzone w naszej rzeczywistości, a bohaterowie, to zwyczajni ludzie: sklepikarz z podłej dzielnicy, górnik, czy muzycy jazzowi. To zwykły świat, ale dzieją się w nim dziwne i okrutne rzeczy. Zło nie przyjmuje jakiejś nadnaturalnej postaci, tylko czyha w człowieku i tutaj dostrzegam podobieństwo z twórczością Kinga, który także nośnikiem wszelkiego zła zazwyczaj czyni ludzi. U obu twórców przeciętny obywatel potrafi przeobrazić się nagle w monstrum, u obu także sceną wydarzeń jest przeważnie
amerykańska prowincja. Jednak Castle jest dużo subtelniejszy w stosowanych środkach artystycznych. Nie uświadczymy u niego długich i krwawych scen, epatowania makabrą. Autor jawi się jako smutny obserwator współczesnej rzeczywistości, który na kilku stronach potrafi ukazać nam całe okrucieństwo i piękno świata, w którym żyjemy, z przewagą okrucieństwa rzecz jasna. Wiele z tych opowiadań trudno umiejscowić w czasie, ale zawsze mają jedną cechę wspólną: ukazują świat samotnych ludzi, okrucieństwa i zamierających uczuć; to spowite dymem papierosowym i oparami lejącego się alkoholu miejsce, w którym ludzie szukają ucieczki w narkotykach i przemocy. Są tutaj opowiadania wyróżniające się – niosące odrobinę optymizmu i wiary w człowieka np. „Kasztanowy Jim w Egipcie”, czy też przejmujące „Altenmoor, gdzie tańczą psy". Jednak ton zbiorowi nadaje uczucie smutku – sam Castle napisał wszak w „Historii Dani”: „my, faceci od horrorów, umiemy radzić sobie ze wszystkim... oprócz nadziei!”, stąd nie możemy raczej liczyć
na szczęśliwe zakończenia. Za to wiele z tych opowiadań ma zakończenia otwarte, co tylko pozwala czytelnikowi domyślać się najgorszego…