Idiotka stanowi dobitny argument na korzyść tezy, że jeśli nawet adept jednej dziedziny sztuki okazuje pewne uzdolnienia także i w innej, to nie staje się automatycznie wybitnym twórcą. W całej historii ludzkości naprawdę niewiele jest pięknych obrazów namalowanych przez śpiewaków, zachwycających melodii skomponowanych przez literatów, czy też dobrych książek napisanych przez plastyków...
Spod pióra autorki wyszło parę setek naprawdę niezłych, ciętych i dowcipnych, choć treścią swoją czasem budzących pewne kontrowersje, felietonów. Jednak przy próbie zmierzenia się z dłuższą formą literacką gdzieś zapodziała się błyskotliwość i ostrość spojrzenia, dowcip stępiał i zrobił się ciężki, żeby nie powiedzieć, że niesmaczny „(...) płaskogłowy wrzodowiec łysiejący z tyłu plackowato. Spojrzał na nią martwym spojrzeniem dziadka utopionego w akwarium”, „nadjechała wypełniona dwoma staruszkami na wymarciu”.
Ciekawe obyczajowe obrazki, ukazujące mizerną – nader często pod względem materialnym, a jeszcze częściej duchowym – egzystencję początkujących nowojorczyków z polskimi paszportami, udowodniły już swoją wartość jako tworzywo literackie; jednak to, co pod piórem Głowackiego (Antygona w Nowym Jorku) i Redlińskiego (Szczurojorczycy) rozrosło się w przejmujące opowieści, pełne bolesnej ironii i refleksji nad ułomnością człowieczej natury, tu stanowi jedynie scenografię, nawiasem mówiąc płaską i bladawą, do romansowych perypetii bohaterki.
Wspomniana w podtytule miłość w Nowym Jorku przedstawia sobą obraz dość żałosny, będąc zresztą nie tyle miłością, co otumanieniem i uzależnieniem erotycznym. Bo czy można miłością nazwać związek dwojga ludzi o zupełnie innej mentalności i odmiennym kodeksie moralnym, nie mających zbyt wielu płaszczyzn porozumienia i prawie żadnych wspólnych celów, zorientowanych jedynie na zaspokojenie własnych potrzeb? Jedynym, co naprawdę wiąże Molly (dlaczego Molly, skoro przybywa prosto z Polski i daleko jej do wyrobienia amerykańskiego paszportu, przy której to okazji mogłaby ewentualnie imię zmienić?) i Karatekę, jest niepohamowane pożądanie, górujące nad wszelkimi racjonalnymi odruchami, popychające kochanków do rzeczywiście idiotycznych zachowań.
Mogłoby to być materiałem na niezły dramat psychologiczny. Jednak opisane językiem nader potocznym: „pilnował jej jak jakiś burek”, „wróciły z ciasteczkami i dupa blada”, który sam przez się nie dyskwalifikuje utworu, lecz musi być w sposób wiarygodny dostosowany do kontekstu kulturowego i osobowości narratora, jak to widzimy choćby u wspomnianego już Redlińskiego – w dodatku nafaszerowanym wymuszoną ironią („kuchnia zdobiła go bardzo, przynajmniej w jej oczach”, „o dużych namiętnych ustach, których z powodu szpary w zębach starał się nie otwierać z powodu wyższej konieczności”), staje się ledwie tragifarsą, i to raczej tandetną.
Całość jest zbyt mało dowcipna, by mogła być satyrą i zbyt płaska, by można ją traktować jako poważną opowieść o ludzkich losach, a do tego udziwniona zabiegiem z pogranicza science fiction i metafizyki : pięćdziesięcioletnia Molly „po przejściach” spotyka w samolocie samą siebie sprzed dwudziestu lat i zastanawia się, czy mogłaby „coś zmienić, przed czymś ją ostrzec”. Ale i pętla czasu nie na wiele się przydaje, bo autorce zachciewa się podsumować ją mało zabawną i jeszcze mniej smaczną konkluzją: „każdy musi zjeść swoją kupę i zjadanie jej za kogoś (...) mija się z celem”; na Jowisza, skądże taka koprofagiczna filozofia?
Ostatecznie dobija powieść szafowanie setkami wytartych zwrotów („słońce gryzło jak wściekły pies”, „żyła jak tabaka w rogu”) i ewidentne nieporadności językowe („do szaletu jej nie było”, „podała wilgotną chusteczkę do nosa, która należała do niej, czyli rękę”). Wnioski: primo – zmarnowany został materiał na dobrą powieść,_ secundo_– na szczęście nie całkiem zmarnowany został czas czytelnika, bo i na cudzych błędach można się czegoś nauczyć...