Kiedy się dzisiaj wybieramy do lekarza, czy to w Polsce, czy gdziekolwiek indziej, mamy przynajmniej trzydzieści procent szans (a w przypadku niektórych krajów i niektórych specjalizacji ponad pięćdziesiąt), że jest on kobietą. I na ogół nie uświadamiamy sobie, jak długą i wyboistą drogę musiały pokonać przedstawicielki „słabszej” płci, by tę pozycję osiągnąć.
Cofnijmy się w czasie o plus minus sto trzydzieści lat. I przenieśmy się do kraju, który w owym okresie pełnił rolę światowego ośrodka postępu. Jest rok 1883. Kobietom już wolno studiować medycynę, lecz nadal stanowią one mizerny ułamek wszystkich praktykujących lekarzy. Szczególnie opornie wpuszczają je mężczyźni na teren specjalności zabiegowych. Jednak Sophie i Anna Savard pokonały wszystkie stawiane im bariery; pierwsza zajmuje się położnictwem i pediatrią, druga – chirurgią, co w praktyce oznacza, że wykonuje również zabiegi ginekologiczne. Choć ich kariera medyczna trwa dopiero od kilku lat, widziały niejeden kobiecy dramat i mają dobrze sprecyzowane poglądy w kwestii racjonalnego planowania rodziny. I dobrze sobie zdają sprawę, że nie wolno im się dzielić z pacjentkami informacjami na ten temat. Bo w Nowym Jorku działa Towarzystwo na Rzecz Walki z Występkiem. A co ma z tym wspólnego medycyna? Ano ma… Towarzystwem rządzi bowiem fanatyk, w którego oczach występkiem jest zaznajomienie kobiety z
fizjologią jej własnego organizmu i choćby najlżejsza sugestia co do możliwości antykoncepcji. Nauczycielka Anny i Sophie, doktor Klara Garrison, miała już możność się o tym przekonać. A teraz one obie są ciągane po sądach, gdyż miały do czynienia z niejaką panią Campbell, zmarłą w dramatycznych okolicznościach… Zwłaszcza Sophie staje się obiektem zainteresowania bulwarowej prasy, bo – w odróżnieniu od swojej kuzynki – ma w żyłach krew rdzennych Amerykanów i afrykańskich niewolników (a wśród nowojorczyków oburzenie, że ktoś taki w ogóle śmie leczyć białą kobietę, i jeszcze do tego zaręczyć się z dziedzicem rodu o nieskazitelnie białej skórze i całkiem sporym majątku, nie jest wcale zjawiskiem rzadkim!).
Ten medyczno-prawny wątek przeplata się z życiem prywatnym panien Savard, w którym – choć obie są niezmiernie oddane swej pracy - także dzieje się całkiem sporo. Ich przyjaciel z dzieciństwa i wielka miłość Sophie, Peter "Kap" Verhoeven, jest ciężko chory na gruźlicę; jego jedyną szansą na przedłużenie życia jest wyjazd do nowo powstałej szwajcarskiej kliniki. Sophie doskonale zdaje sobie sprawę z jego stanu, jak i z tego, że zgodziwszy się go poślubić i towarzyszyć mu w podróży, będzie musiała zaniechać uprawiania zawodu na czas bliżej nieokreślony; jeśli jednak tego nie zrobi, wkrótce pożegna ukochanego mężczyznę na zawsze. Anna angażuje się całą sobą w pomoc osieroconemu włoskiemu rodzeństwu, z którym zetknęła się przy wykonywaniu obowiązków zawodowych. Dwie dziewczynki przygarnia od razu ciotka Quinlan, kobieta o wielkim sercu, która przed laty zajęła się nią i Sophie, gdy niemal w tym samym wieku zostały sierotami; dwaj chłopcy, siedmiolatek i niemowlę, przepadają bez śladu. W poszukiwaniach zaginionych
malców wspomaga Annę policjant Jack Mezzanotte. Od początku pojawia się między nimi nić sympatii, która bardzo szybko przeradza się w poważniejsze uczucie. Anna zna tradycyjne włoskie rodziny i obawia się, że jako kobieta wyzwolona może nie spotkać się z akceptacją krewnych Jacka. Ale, jak się okazuje, rodzina Jacka nie jest taka znów całkiem tradycyjna...
Na blisko dziewięciuset stronach większego formatu można zmieścić całkiem sporo. Na przykład dzieje jednej rodziny na przestrzeni stulecia albo i paru. Lub też – tak, jak to uczyniła autorka "Złotej godziny" – rozbudować akcję "w poziomie", angażując głównych bohaterów w kilka różnych spraw i dając wydarzeniom bogate tło. Plusem tej strategii jest potężna wartość poznawcza. Czytelnik ma możność wglądu w sposób życia wszystkich nowojorskich warstw społecznych u schyłku XIX wieku – od ociekającego złotem i klejnotami przepychu nuworyszów, poprzez nieostentacyjną zamożność starych rodzin mieszczańskich, szczycących się tradycjami intelektualnymi (takich jak ta, z której wywodzą się Anna i Sophie), skromny dobrobyt urzędników, rzemieślników i drobnych posiadaczy, aż po nędzę nowej fali emigracji, z której rekrutuje się większość pracowników niewykwalifikowanych i bezrobotnych. Zgłębia realia pracy lekarza i pielęgniarki (w czasach, w których o antybiotykach jeszcze nikomu się nie śniło, w bakterie, mimo
obiektywnych dowodów na ich istnienie, nie wszyscy wierzyli, a znakiem rozpoznawczym pracownika służby zdrowia poważnie traktującego swoje zajęcie były... ręce zniszczone od ciągłego używania środków dezynfekcyjnych; pierwsze gumowe rękawiczki miały się dopiero pojawić po kilku latach od wydarzeń opisanych w powieści), policjanta i koronera. Unaocznia sobie trud walki kobiet o emancypację lub chociaż o szczyptę własnej godności (jeśli wywodziły się one ze środowiska takiego, jak Anna i Sophie, otwartego i tolerancyjnego, miały wsparcie bliskich, ale i tak musiały pokonywać opór i niechęć obcych, traktujących rezygnację z gorsetu jako rozwiązłość, a samodzielne uprawianie "wyzwolonego" zawodu jako fanaberię; a cóż miały robić takie nieszczęśnice, jak Janine Campell, wypchnięte z domu w ramiona pierwszego mężczyzny, jaki się nadarzył, byle tylko już nie obciążać rodzicielskiego budżetu, traktowane przez małżonka jako darmowa siła robocza i zarazem maszyna do testowania potencjału rozpłodowego pana i władcy?).
I poznaje koszmar życia w społeczeństwie opanowanym przez samozwańczych stróżów moralności, skłonnych raczej wydłubać bliźniemu oczy w poszukiwaniu domniemanego ździebełka, niż przyznać, że postrzeganie rzeczywistości wypacza im belka tkwiąca we własnym oku...
Jednak, rozdrabniając fabułę na kilka powiązanych ze sobą wątków, pisarz musi je wszystkie kontrolować, a jeśli każdy z nich jest innej natury - musi zadbać o zachowanie między nimi równowagi. I z tym zadaniem nie do końca sobie autorka poradziła, momentami sprawiając wrażenie, że nie jest pewna, co właściwie zamierzała napisać: powieść historyczno-obyczajową, kryminał czy romans. Jak na dwie pierwsze ewentualności, trochę za gęsto upstrzyła tekst scenami z intymnego życia Anny i Jacka. Nie, proszę się nie obawiać: recenzent nie podziela poglądów niejakiego Comstocka (trudno w to uwierzyć, lecz można sprawdzić w anglojęzycznej Wikipedii: ten człowiek naprawdę istniał, naprawdę założył Towarzystwo do Walki z Występkiem, a do tego zwykł był – dosłownie – rzucać na stos publikacje, co do których żywił obawy, że mogą czytelnika sprowadzić na manowce, na przykład podręczniki medyczne), tylko po prostu stoi na stanowisku, że miłość fizyczna jest to jedyny obszar, w którym pisarz winien pozostawić pole do popisu
naszej wyobraźni. Zbytnia dosłowność odbiera romantyzm, a o wartości poznawczej raczej trudno tu mówić.
Z kolei wątek sensacyjny, mieszczący w sobie dwie odrębne sprawy i najciekawiej rozwijający się mniej więcej gdzieś od 2/3 objętości, został rozwiązany w sposób niezbyt satysfakcjonujący. Jeśli chodzi o niezupełnie zgodne z prawem postępowanie z sierotami – można zrozumieć poddanie się bohaterów, bo rzeczywiście, walka z dobrze zorganizowaną, a perfekcyjnie obłudną kościelną machiną adopcyjną wydawała się pozbawiona sensu, zwłaszcza w obliczu możliwości skrzywdzenia niczemu niewinnych nowych rodziców małego Vittoria/Timothy’ego. Ale zagadka tragicznych zgonów kobiet poddanych pokątnym aborcjom zasługiwała na rozwiązanie; wierzyć się nie chce, że tak profesjonalny zespół śledczy po prostu odpuszcza sobie zainteresowanie sprawą z chwilą, gdy zaledwie jeden z podejrzanych znika z pola widzenia.
Na etapie redakcji i korekty wersji polskiej przydałoby się trochę więcej uwagi, bo prócz zwykłych literówek przemknęło się w tekście parę lapsusów, wynikających zapewne z nieuwagi tłumaczki („My grandparents were French and Seminole and African” zmieniło się w „Moi dziadkowie byli Francuzami, pochodzili z plemienia Seminoli z Afryki”[s.30], „Carmela, wife of Jack’s second oldest brother” – w „siostrę drugiego z kolejki starszych braci Jacka” [s.651], a „granulomas”, po polsku „ziarniniaki”, w „ziarniaki”[607]) i, o zgrozo, kilka błędów gramatycznych/ ortograficznych („Mi wspominała”[122], „Mi wydawał/wydaje się…”[s.265 i 684], „przekuwając tętnicę”[s.608], „szwędaninie”[722]).
Mimo tych drobnych mankamentów trzeba jednak przyznać, że generalnie książka napisana jest sprawnie i barwnie, należąc raczej do tych, które pozostaną w pamięci dłużej niż zwykłe romansowe czytadło i być może wzbudzą w czytelniku głód wiedzy historycznej.