Poszukując na polskich półkach księgarskich prac traktujących o konfliktach czeczeńskich, można trafić na kilka opracowań, reportaży – ze świetnymi książkami Jagielskiego na czele – natomiast wspomnień jest jak na lekarstwo. Dotychczas czytałem tylko pamiętnik pani Fischer oraz kilka prac Mirosława Kuleby aka Władysława Wilka i o ile ten pierwszy oceniam bardzo wysoko, tak dzieła piewcy talentu Szamila Basajewa i jego tzw. „bojowników” czytałem z coraz większym zażenowaniem – jeśli chodzi o fantastykę batalistyczną, to wolę Webera i Heinleina. Z tym większą ciekawością sięgnąłem po książkę Arkadija Babczenki, Dziesięć kawałków o wojnie. Rosjanin w Czeczenii, wydaną nakładem oficyny W.A.B. w serii Terra Incognito. Przyznam, że nigdy jeszcze nie trafiłem na słabą książkę z tego cyklu, toteż moje oczekiwania były niemałe.
Babczenko był studentem prawa, gdy przypomniała sobie o nim Matuszka Rosja, która postanowiła, że jej synowie mogą doskonale sprawdzić się jako mielonka po kaukasku. Wyszedłszy cało z frontu pierwszej wojny czeczeńskiej powrócił do Moskwy, ukończył studia, po czym, kiedy konflikt rozgorzał na nowo, zgłosił się na ochotnika do armii. Po półrocznej służbie przeszedł do rezerwy i napisał artykuł o ówczesnych wydarzeniach, co zapoczątkowało jego karierę dziennikarską. Jak sam twierdzi, pisząc m.in. dla „Nowajej Gaziety”, której redaktorką była Anna Politkowska, nie traktował tego zajęcia jako pracy – ot, nie był w stanie dłużej nosić w sobie wojny, musiał wyrzucić ją z siebie przelewając na papier. Prowadził rozmowy z innymi żołnierzami, zbierał ich historie, pieczołowicie odnotowywał własne wspomnienia i nie przypuszczał, że jego wysiłek zostanie zwieńczony wydaniem książki. Na szczęście na jego życiowej drodze stanęła Natasza Pierowa, właścicielka i naczelna oficyny „Głas” i m.in. dzięki niej możemy teraz
przeczytać tę niezwykłą opowieść o patologii trawiącej rosyjską armię. We wstępie autor przestrzega, że Dziesięciu kawałków o wojnie nie należy traktować jako autobiografii, chociaż wszystko, co w niej napisano, jest prawdą, zaś niektóre fragmenty są w pełni autobiograficzne. Niektóre natomiast to kompilacje wydarzeń, frontowych opowieści, a bohaterowie, mający rzeczywiste pierwowzory, to nierzadko również konglomerat kilku towarzyszy broni Babczenki. Książkę otwiera dziesięć tytułowych, krótkich form, wywołujących istną huśtawkę emocji, część jest wstrząsająca, przerażająca, część zaś nostalgiczna, smutna, wyciszona. Po ich lekturze można być pewnym, że Dziesięć kawałków o wojnie to nie będą jedynie kolejne, frontowe wspomnienia. Autor wcielony został do kompanii łączności 429 pułku wojsk zmechanizowanych i, przeszedłszy półroczne szkolenie na Uralu, na początku swojej wojskowej „kariery” stacjonował w mieście Mozdok. Jak wynika z rozdziału poświęconemu tym wydarzeniom, akurat „stacjonowanie” nie jest
tu najprecyzyjniejszym określeniem, bowiem żołnierze za dnia mogli plątać się, gdzie im się żywnie podoba. Dopiero w nocy musiał być dyspozycyjny, gdyby jakiś oficer zechciał wypróbować nowe techniki katowania.
To właśnie owe katowanie jest zarówno sednem książki Babczenki, jak i rudymentem, na którym opiera się dyscyplina w armii Federacji Rosyjskiej. Zwykli chłopcy, których rodzice nie mieli pieniędzy, by dać łapówkę komisji poborowej za dnia wyładowywali „mielonkę” z samolotów szturmowych po brzegi załadowanych śmiercią, w nocy zaś byli bestialsko maltretowani przez wyższych stopniem. Niewiele z tego bałaganu rozumieli, nie pojmując, dlaczego śmigłowce stale dostarczają kolejne porcje „gruzu 200”, trupów z frontu, skoro powszechnie się mówi, że na Kaukazie jest spokój i zawieszenie broni? Była jednak kwestia, w której w pełni zgadzali się z włodarzami – faktycznie, w rosyjskiej armii fala rozumiana jako zbiór chorych zasad, za których naruszenie grożą kary cielesne, nie istnieje. W pułku Babczenki nie było mowa o żadnym kodeksie, tam bez jakichkolwiek regulacji katowano, nie bawiąc się w semantykę. Nawet sadyzmem się tego nazwać nie dało, wszak sadysta przynajmniej czerpie przyjemność z bicia. Ot, tłuką, bo
tłuc trzeba, tak wypada, więc po co się wyróżniać, a bestialstwo jest koszarową normą, jak pastowanie butów czy ścielenie łóżek.
Najlepiej katować całą noc, dopóki ściany nie pokryją się krwią po sam sufit, a calutka podłoga nie będzie lepka od juchy, wówczas przynajmniej rekrut wie, że jest w wojsku. A potem jeszcze zeskrobie krew, umyje pokój – jeśli zrobi to niedokładnie i wszystko się wyda, następnym razem zabiją. Kiedy „dziadek” wydawał rozkaz, najpierw bił po twarzy, bo tak łatwiej, prościej, wszak podwładni i tak prędzej czy później zdechną. Jaka różnica, czy od czeczeńskiej kuli, czy powieszą się na pasku w wojskowej latrynie? Zresztą „dziadek” też nie wierzy, że przeżyje wojnę, więc dlaczego „kotu” miałoby być lepiej? Kiedy nienawiść przyklejała się coraz grubszym pancerzem do katowanych ciał rekrutów, marynowali się w strachu czekając, aż wyślą ich do kaukaskiej maszynki do mięsa. Dochodziło do tego, że wręcz błagali o przerzucenie na front, może chociaż tam nie będą tak mocno bić. Nikt ich nie uczył strzelać, kryć się, nie poznawali tajników taktyki, jedynie przechodzili przyspieszony kurs odporności na ból oraz
opanowywali do perfekcji maskowanie sińców, by rano nie było widać, co się wydarzyło w nocy. Mieli jedną alternatywę - zadzierzgnięcie paska na szyi, albo ucieczkę w step, prosto z łóżka, boso.
Opisywani przez Babczenkę rekruci, którzy podczas bitwy nie wiedzą, o co walczą, za co umierają i za co mordują, powoli stawali się strzępami życia w kapotach piechoty, którym „dziadkowie” wybili pięściami resztki człowieczeństwa. Wszystko, co wiedzą o życiu, to śmierć, a z każdym trupem coraz bardziej niknie nadzieja, że kiedy się ta rzeźnia skończy, pozostaną jeszcze ludźmi. Mówią: „Nie mamy przeszłości, domu, życia, marzeń, nie mamy duszy, strachu, nadziei. Jest tylko śmierć”. Zabijali i byli zabijani – po czymś takim nie sposób wrócić do normalności, nic już na nich nie czeka. Babczenko dobitnie twierdzi, że Remarque kłamał pisząc o braterstwie broni. Żołnierzy łączy tylko wojna i gdy się skończy, jeśli jakimś cudem pozostaną jeszcze wśród żywych, nie będą już się chcieli oglądać, jakże bowiem spojrzeć w oczy temu, kto znał cię wtedy, gdy byłeś zwierzęciem? Z Mozdoku przenosimy się do czeczeńskiego obwodu Aczchoj-Martan, gdzie autor zajmował się głównie kradzieżą wody z kuchni oraz, żeby nie wyjść z
wprawy, dostawaniem łomotu od przełożonych. W kolejnej części opisał on służbę w Argunie, zaś rozdział, którego akcja rozgrywa się w Ałchan-jurcie to już opowiadanie napisane w trzeciej osobie. Traktuje o Artiomie, dwudziestotrzyletnim chłopaku z wykształceniem prawniczym wysłanym do walki z okrążonymi oddziałami Basajewa, które wyrwały się z Groznego.
Babczenko ma talent do kreowania – prostym, twardym językiem - scen symbolicznych, alegorycznych wręcz. W Dziesięciu kawałkach o wojnie znajdziemy znamienny fragment, kiedy to na zapełnionym rekrutami lotnisku ląduje śmigłowiec, wyładowują zeń trupy i wrzucają na ciężarówkę. Miejsce ciał zajmują chwilę później nowi żołnierze, odlatujący tym samym środkiem transportu do Czeczenii. I tak interes się kręci, bo przecież „ta wojna (…) toczy się, by można było kraść”. Prócz opisywania koszarowych i frontowych dziejów, Babczenko pochyla się nad tragedią ludności cywilnej, w jego książce znajdziemy poruszający fragment, w którym Rosjanka, uciekinierka z Groznego, której syn zginął podczas bombardowań, mówi: „Przeżyłam wojnę. Miałam wtedy pięć lat. Niemiec dał mi bochenek chleba. A mojego syna zabił Rosjanin”.
Czytając Dziesięć kawałków o wojnie momentami czułem się tak, jakbym czytał Żołnierzy wolności Suworowa – Babczenko ukazał tę samą, ciężką, koszarową paranoję, te same utrapienia i rozwiązania mające zatuszować kradzieże. Znów okazuje się, że wpisywany do strat bojowych transporter opancerzony spłonął wraz z 32 parami walonek, 7 kocami wełnianymi, 18 kompletami bielizny, 22 kurtkami i 2 radiostacjami, zaś polegli, zaginieni żołnierze notorycznie nosili po 3 pary butów i 8 kompletów umundurowania. Żołnierz jest tu bydłem na ubój, które czasem przeszkadza w prowadzeniu interesów na tej, w gruncie rzeczy dość dochodowej, wojnie. Zawsze można wszak sprzedać trochę amunicji Czeczenom - czemu nie? Czasem ta amunicja wraca do Rosji w ciałach poległych kolegów, ale cóż począć? Wojna.
Niedługo po lekturze książki Babczenki obejrzałem relację z parady organizowanej z okazji Dnia Zwycięstwa. Rosyjscy żołnierze maszerowali w takt pompatycznej muzyki, dumni, wyprostowani jak struny. Zastanawiałem się, ilu z nich, w przededniu święta nakładało na policzki tony pudru, by ukryć sińce i rany powstałe wówczas, gdy jakiś oficer cierpliwie objaśniał im arkana porządnego defilowania. Jeden z redaktorów „The Timesa” napisał, że dopóki nie przeczytał drastycznej relacji Babczenki, nie zdawał sobie sprawy z otchłani, w jaką wpadła armia rosyjska. Zaiste, autor opisuje tę otchłań w sposób tak mocny i poruszający, że obok jego relacji nie da się przejść obojętnie. Według oficjalnych raportów Ministerstwa Obrony, w 2006 roku samobójstwo popełniło 210 żołnierzy Federacji Rosyjskiej, w 2007 – 224, rok później 231. Dane nieoficjalne, między innymi publikowane przez Komitet Matek Żołnierzy, są jeszcze bardziej ponure. Jestem przekonany, że po lekturze Dziesięciu kawałków o wojnie, niejeden z nas,
przeczytawszy kolejny taki raport zacznie się zastanawiać, ilu z tych samobójców, wypluwszy resztki zębów wyczołgało się z zakrwawionego pomieszczenia i umocowało wojskowy pasek pod sufitem latryny, by wreszcie zakończyć katorgę zwaną szumnie „szkoleniem bojowym”. Niejeden z nas zastanowi się również zapewne, ilu z tych, co przeżyli, po latach padnie na kolana, pogładzi ziemię przesiąkniętą krwią frontowych braci i wróci myślami do czasów, gdy metodycznie mordowano w nich resztki człowieczeństwa. I wreszcie, ilu przeklnie wojnę, swoją pierwszą i jedyną prawdziwą miłość, krzyknie, jak Babczenko, „Bądź przeklęta, suko!”, po czym, znów słysząc zew Matuszki, chwyci za broń i pójdzie na kolejny front, nie potrafiąc bez wojny żyć.