Agata Królak mogłaby być moją koleżanką ze szkolnej ławki. Tak samo, jak ja uwielbia zeszyty, w których się notuje, zapisuje, bazgroli, uwielbia zbieractwo i wszelkie prywatne, osobiste kolekcje. Tak samo jak ja zapatruje się na stare zdjęcia. Tak samo jak ja rysuje – nieudolnie, ale chwytając za serce słoikami wypełnionymi po brzegi konfiturami – tylko że miała odwagę i pomysł, żeby swoje prace pokazać światu.
Poprzednio zaserwowała nam Ciasta, ciastka i takie tam - popularne w każdym domu murzynki i zebry, oryginale ciasta lawendowe i blok czekoladowy z czasów, gdy „nic nie było”.
Tym razem chwyciła kredkę i pokazała przetwory.
Zachwyciłam się tą pozycją, pozakładałam kolorowymi karteczkami i wyparzyłam słoiki. Chciałam już, natychmiast biec i gotować, smażyć, pasteryzować – przetwarzać jednym słowem.
Ta pozycja przypomniała mi dom, przypomniała mi moją Bacię, która w fartuszku uwijała się po kuchni.
To książka nostalgiczna.
„Po co ty chcesz coca-colę? Przecież jest kompot z agrestu” - pyta na wstępie Królak i od razu otwiera drzwi do dzieciństwa, do czasów, gdy coca-cola nie stała tak po prostu na półce, ale za to kompot z agrestu owszem. I chciało się tego cukru w plastikowej butelce, a ten agrest uznawało się za zło konieczne.
Teraz wszystko się odwróciło i my się odwróciliśmy – za siebie, żeby sięgać do korzeni, ale takiego kompotu z agrestu nie będzie już nigdy.
To spojrzenie do czasów, gdy życie dziecka toczyło się na powietrzu, gdy brudził się ziemią, zajadał pajdę chleba z masłem, a maliny rwał prosto z krzaka, zapychając nimi całą buzię – nikt nie słyszał o malinach w plastikowych pudełeczkach. To „na zewnątrz” chciało się zachować jak najdłużej, dlatego zamykało się je w słoiki – przetwarzało się wraz z owocami, warzywami i grzybami, całe słońce lata, wszystkie wycieczki, zabawy i strupy na kolanach. O tym pisze Królak we wstępie, o tej inności świata, o bieganiu po drzewach i przez krzaki.
W przepisie na powidełka jest notatka - „smażyć cztery dni” - takie „przetworoczynienie” to był cały rytuał, to było zadanie, w którym każdy brał udział – jeden czyścił słoiki, jeden naklejał naklejki, a jeden stał przy patelni i smażył owoce. To był czas, gdy klinowało się wspomnienia między denkiem a wieczkiem i każdy musiał dorzucić do nich coś od siebie.
Poza tym robienia przetworów wymagała sytuacja. Cały rok na półkach sklepowych stał ocet i musztarda. Latem zjadało się działkę, ogród, las, ale zimą działka, las i ogród zasypiały, więc trzeba było sobie radzić i w porę zamknąć je do słoików, karafek. Stąd mądry Polak umiał zrobić „nutellę ze śliwek”, bo nie było nutelli, albo była bardzo droga i „oryginalna” stawała na stole tylko od święta.
Przepisy na przetwory, tak zresztą jak przepisy na wypieki, krążyły z rąk do rąk – gdy jakaś dobra dusza wymyśliła proporcje na idealne kiszone, spisywała je na kartce i podawała dalej – sąsiadce i koleżance z pracy – a potem wszyscy, jak jeden mąż, dawali do kiszonych dwadzieścia ząbków czosnku. Więc kolejny raz książkę, wraz z Agatą Królak, napisało całe stado autorów i autorek. Tata Piotrka robi nalewki i przy każdym przepisie podaje, na jaką przypadłość może to być lek, Babcia Ninka robi najlepsze ogórki kiszone, ale Iwonka radzi, co zrobić, żeby nie zmiękły, Sergiusz robi „lemoniadę! Taką prawdziwą, a nie "sztuczne szczyny w butelce z plastiku”, a Irek humus, który lepiej smakuje niż wygląda.
A Królak to zbiera skrzętnie i opatruje swoistymi „nasłoikowymi” nalepkami, bo rysuje te nalewki, dżemy, powidła czy galaretki. I jak jest papryka z miodem to przy słoiku dorysowuje rój pszczół, a jak „prosty pyszny dżem z agrestu” to wystarczy jej narysować jeden jedyny słoik, żeby ukazać, jak nieskomplikowany to przepis.
I jak zwykle ci autorzy czasem określali ilość soli „na oko”, owoców sypali „tak z...”, a smażyli tak „mniej więcej” - te przepisy żyją, mają duszę i dzięki nim wchodzimy w jakąś większą wspólnotę.
Co prawda czasem pojawia się w nich mikrofalówka – to kompromis między starym a nowym. Ale w części „takie tam” występują cytryny, melony, arbuzy. Niby to znamiona nowych czasów, bo kiedyś arbuz, albo melon to były takie owoce, które nie wiadomo jak jeść. Piszę niby, bo nasze głowy wciąż pracują tak samo – widząc owoc, kombinujemy jakby go przerobić, żeby się zmieścił w słoiku, jak by go zatrzymać, ubogacić nim zimę, bo może akurat zabraknie arbuzów w supermarkecie? Umiemy przerobić nawet białą część arbuza na konfiturę. Nic się przecież nie może zmarnować! Bo jak wyjmujesz z nalewki owoce pigwy, to musisz koniecznie z tymi owocami upiec ciasto – nie można wyrzucić!
A najpiękniejszy przepis, kwintesencja tej książki, tego projektu, tego zamysłu i sensu robienia przetworów w XXI wieku, podała niejaka Pati:
„Trzeba mieć dom, kupić ziemię, na której jest sad czereśniowy. Polubić ten sad, pielęgnować go, przycinać gałęzie zimą, odganiać szpaki od 4:00 rano do wieczora, zebrać czereśnie, gdy dojrzeją, walczyć ze sobą, by wszystkich nie zjeść (…) słoiki z czereśniami(...) ukryć przed samym sobą i dopiero zimą sobie przypomnieć, gdzie się pochowało, i zjeść czereśnie ze smakiem, marząc o lecie”.