Było sobie raz czasopismo New Yorker, którego jedynym celem było czczenie istoty nowojorskości. Uosabiało ono i jednocześnie replikowało wszystkie wyobrażenia, jakie Nowy Jork ma o samym sobie jako o miejscu elitarnym, wyjątkowym, tak dalece lepszym od wszystkich innych, że porównania nie mają sensu, o miejscu zamkniętym w kontemplowaniu swojej niedoścignionej doskonałości. Przez wiele lat magazyn nie publikował niczego, co miałoby związek z aktualną i przyziemną rzeczywistością. Skupiał się na fetowaniu miasta, którego był lustrem – lustrem nie odbijającym prawdziwego obrazu, a fantazję na jego temat. Pisali dla niego najlepsi pisarze, których kariera często miała początek na jego łamach, a z ich tekstów można by ułożyć kilka wyśmienitych antologii.
Tak właściwie pismo istnieje do dziś, z tym że rządy nowych redaktorów i wybory prezydenckie z 2004, kiedy to George W. Bush został zmyty przez Baracka Obamę – co okazało się zbyt przełomowym wydarzeniem, żeby móc to zignorować, tak jak redakcja pisma to czyniła do tej pory wobec wszelkich spraw politycznych – wpuściły do New Yorkera powiew aktualnych i realnych treści. Nie o tym jednak tak naprawdę jest mowa, ale o symbolice pisma, które doskonale oddaje charakter i butę swojego miasta, bezkrytycznie zauroczonego samym sobą.
Verena Lueken, wieloletnia korespondentka z Nowego Jorku, kapituluje przed tym nowojorskim samochwalstwem i arogancją całkowicie. Trudno powiedzieć, czy je podziela, czy też patrzy na nie krytycznie, trudno to wyczytać z jej opisów – może tylko czasami przebija z nich zadziwienie podszyte podziwem: jak też można być tak absolutnie zakochanym w samym sobie? Nowy Jork to nie miejsce dla osób, które patrzą w przeszłość lub – co gorsza – zamierzają się starzeć. To miejsce dla marzycieli, ale takich, którzy swą wizję wcielają w życie, a nie snują ją niespiesznie i niezdecydowanie. To miejsce ciągłej walki o wszystko – nie tylko o spełnienie owych marzeń, ale o miejsce w hierarchii czy bardziej przyziemne rzeczy, takie jak woda w kranie czy miejsce parkingowe, których jest tu naprawdę niewiele. Taka atmosfera życia sprawia, że nowojorczycy są twardzi, butni, chodzą szybko i niespecjalnie oglądają się na innych. Przyjezdni albo dadzą się wciągnąć w ten wir i zachłysną się wolnością i możliwościami – albo zostaną
przygnieceni poczuciem samotności. Wydaje się, że nie ma trzeciej drogi.
Nowy Jork nie patrzy w przeszłość, ani też nie ma specjalnie heroicznej historii – to company town zawdzięcza swoje istnienie robieniu interesów i współistnieniu najróżniejszych narodowości, kultur i religii, które dzisiaj są tak przemieszane ze sobą, że trudno mówić o jakiejkolwiek skoncentrowanej etniczności. Epidemia AIDS i atak na World Trade Center były tym większym szokiem – to pędzące do przodu, zapatrzone we wspaniałe perspektywy miasto zostało nagle zmuszone do zatrzymania się, autorefleksji, dostrzeżenia tego, że śmierć jednak istnieje i nie jest zarezerwowana dla starych, nie pasujących do metropolitalnej panoramy. Choć bowiem minęły już czasy rozmachu każącego budować ogromne wieżowce, wyrażające ogromne ambicje, narcyzm i myślenie wyłącznie o przyszłości, a zamiast tego decydenci i mieszkańcy zaczynają rozumieć nowoczesność jako zwrot ku ekologii, to jednak Nowy Jork chyba cały czas nie chce tak do końca przyjąć do wiadomości, że istnieją sprawy tak mało glamour jak starzenie się, śmierć,
przeszłość i niespełnione marzenia.
A jednak przeszłość istnieje także tutaj, na przykład w opuszczonych tunelach metra eksplorowanych przez grupę entuzjastów ubranych w stroje wieczorowe, przeszłość miasta jest też zapisana w licznych filmach i książkach, które autorka – podobnie jak to jest uczynione w innych książkach z tej serii, o Stambule oraz Pekinie/Szanghaju – wymienia w dużej ilości i ze znawstwem. Bywa, że zakorzenienie w przeszłości nawet w Nowym Jorku ma swoją wartość. Zasiedziali nowojorczycy, a najlepiej tacy, którzy mogą się pochwalić posiadaniem prestiżowego manhattańskiego numeru telefonu zaczynającego się od 212 – od jakiegoś czasu już nie przydzielanego – czują się lepsi od tych, którzy dopiero co tu przyjechali i jako nowojorskie żółtodzioby nie mają na swoją obronę ani ekskluzywnego numeru telefonu, ani kodu pocztowego.
Nowy Jork to też miasto ciekawostek: jest położone na wodzie, z licznymi rzekami, a jednocześnie przestarzały system wodociągów cały czas grozi pozbawieniem mieszkańców wody pitnej i możliwości wzięcia prysznica. Albo to: miasto kojarzone z modą i trendami zaludniają ludzie, którzy ubierają się przede wszystkim wygodnie i na sportowo. Lub też: w samym środku pędzącego Nowego Jorku znajduje się ogromna przestrzeń pomyślana jako oaza, w której można się wyciszyć, odetchnąć i zapomnieć o wszechobecnych biurowcach i betonie. Czyli Central Park.
Autorka Neurotycznej stolicy świata jest obeznana z najróżniejszymi aspektami nowojorskiego życia i przedstawia je w zręczny sposób – wychodząc od jednego tematu, pozornie głównego, przykładowo ważnej nagrody teatralnej, przechodzi dopiero do tematu, który znienacka okazuje się tym głównym – na przykład savoir vivre-u dotyczącego sposobu ubierania się zależnie od okoliczności. Czasem trudno wczuć się w jej logikę, niektóre fragmenty wywołują konfuzję. Ale ta książka jest zdecydowanie inspirująca – do wyjazdu do stolicy świata, a choćby i do ponownego przeczytania * Wielkiego Gatsby’egoczy Buszującego w zbożu*.