Eric Clapton. Dla wielu ikona, dla innych po prostu muzyka. Muzyka, która wzrusza, która gra na uczuciach jak chce, porusza owymi najgłębszymi, odległymi jak galaktyki, wspomnieniami. Rozdziera rany… takiego muzyka szukałam w jego autobiografii. To spodziewałam się znaleźć. Ale otrzymałam coś innego. Coś, co przeraża. I nie chodzi wyłącznie o samą treść, przecież każdy wie, że sława zwykle łączy się z tym co definiujemy jako upadki, ekscesy, poniżenie na własne życzenie. Problem w tym, że to nie autobiografia, opowieść o sobie samym dla potomnych… to nie skromna historia, przyznanie się do win, opowieść o inspiracjach, ale barokowy popis ego. Ego, które postanowiło zniszczyć wszystko… Dlatego, jeżeli cenicie muzykę Claptona, po prostu zostawcie tą książkę. Zwyczajnie. Czasem widać lepiej nie wiedzieć… „Tylko seks odrywał mnie od muzyki.”
Jak był mały mył się dwa razy w tygodniu i ciągle wydawało mu się, że coś z nim jest po prostu nie tak. Nic dziwnego, jeżeli tylko przypomnicie sobie własne dzieciństwo. A on przecież był dzieckiem. Chłopakiem z ulicy Green numer 1, położonej na peryferiach Ripley w hrabstwie Surrey. Stamtąd wyrósł i to tam po raz pierwszy uświadamiał sobie, że kocha muzykę… Potem nadeszły czasy szukania impulsów, owych idoli, inspiracji. Wszystko toczyło się powoli, choć dla niego zawsze było zabarwione… rozróbą. Owo połączenie seksu, prochów i muzyki, którym zwykle chwalą się muzycy, u niego było codziennością i jedynym pragnieniem. Innego życia nie było.A przynajmniej tak wynika z książki „Clapton. Autobiografia”. Historii spisanej dziwnie. Powieści szczerej, historii życia, niestety ujętej w sposób, w którym trudno dopatrzyć się wrażliwości. Tej muzyki, która nas tak ujmuje. Skruchy? Nie potrafię tego określić. Powieść Claptona jest pomnikiem, który sam sobie stworzył. I to idealnym. Na dodatek jakby nazbyt szczerym,
wprost odrzucającym miejscami, obrzydliwie ekshibicjonistycznym i niestety spisanym nadzwyczaj rynsztokowym językiem. Trudno to nawet ująć w ramach „literatury”. Dodatkowo ów sposób pisania „ciurkiem”, sprawia, że mniej uważni czytelnicy szybko się zgubią. Clapton opowiada o swoim życiu tak, jakby nie działo się w nim nic poza tym, co najlepiej się sprzedaje – skandalem. Bo wydarzeń w życiu Claptona nie brakowało. Poznawane osoby, gwiazdy, ciągły pęd i ciągłe upadki. Podnoszenie się i poszukiwanie kolejnych dróg… do dnia, w którym odnalazł tą właściwą. Może i tak było? Jednak wszystko, mimo tego łatwo sprzedawalnego skandalu, pozbawione jest werwy, a nawet rytmu. Jakiejś dziwnej, osobistej nuty, jakby Clapton był jedynie obserwatorem, a nie sam przeżywał swoje życie.
Tak więc co zostaje? Może owa dziwna myśl, iż czasem wydaje się, że może lepiej nie czytać biografii? Szczególnie tych „auto”? Nie poznawać autora tak specyficznie, do samego końca? A może należy ją poznać, by naprawdę uświadomić sobie, że czasem muzycy nie są dobrymi gawędziarzami? Tylko ile z tego jest prawdą? Wszystko należy pozostawić osobistej ocenie. Książkę czytać jednak pod nadzorem… szczególnie przy fanatycznym oddaniu muzyce.