Miał 21 lat i wiedział, że umiera. Papież Franciszek jest dłużnikiem dwóch kobiet
- Świat znalazł się w momencie próby. Nie ma powrotu do świata sprzed pandemii – mówi papież Franciszek. W nowej książce "Powróćmy do marzeń" kreśli autorski, radykalny plan ułożenia się społeczeństw po kryzysie związanym z koronawirusem. Jego wizja uderza szczerością i bezkompromisowością, tak jak przytoczone wątki z życia Jorge Mario Bergoglio, które odmieniły przyszłego papieża.
"Powróćmy do marzeń", książka napisana przez papieskiego biografa Austena Ivereigha po rozmowach z Franciszkiem, jest radykalna, szczera i bezkompromisowa. Franciszek kreśli w niej autorski plan ułożenia się społeczeństw po kryzysie związanym z koronawirusem. Wraca też pamięcią do wielu bolesnych wspomnień, którego go ukształtowały. Dzięki uprzejmości Domu Wydawniczego Rafael publikujemy fragment książki papieża Franciszka i Austena Ivereigha, która ukaże się 15 grudnia.
Część I. Czas, by zacząć
(…)
W swoim życiu doświadczyłem trzech "Covidów": mojej choroby, pobytu w Niemczech i pobytu w Kordobie.
Kiedy potężnie zachorowałem w wieku dwudziestu jeden lat, po raz pierwszy doświadczyłem ograniczenia, bólu i samotności. Zmieniło to sposób, w jaki postrzegałem życie. Przez wiele miesięcy nie wiedziałem, kim jestem i czy przeżyję. Nawet lekarze nie mieli pojęcia, czy z tego wyjdę. Pamiętam, jak przytulałem mamę i prosiłem: "Po prostu powiedz mi, czy umrę". Byłem wtedy na drugim roku seminarium diecezjalnego w Buenos Aires, przygotowując się do kapłaństwa.
Pamiętam tę datę. Był 13 sierpnia 1957 roku. Zostałem zabrany do szpitala przez prefekta, który zdał sobie sprawę, że moja choroba nie jest zwykłą grypą, którą leczy się aspiryną. Tam od razu wyciągnęli z moich płuc półtora litra wody i pozostałem, walcząc o życie. W listopadzie zoperowano mnie i usunięto górny prawy płat jednego z płuc. Wiem więc, co to znaczy, gdy chorzy z koronawirusem mają problemy z oddychaniem przez respirator.
Z tego czasu szczególnie pamiętam dwie pielęgniarki. Jedną z nich była Cornelia Caraglio, starsza pielęgniarka, naczelna, dominikanka, która zanim została wysłana do Buenos Aires była nauczycielką w Atenach. Dowiedziałem się później, że po pierwszym badaniu przez lekarza, po jego wyjściu, kazała pielęgniarkom podwoić dawkę leku – głównie penicyliny i streptomycyny – które on przepisał. Wiedziała, że umieram. Ona uratowała mi życie. Ze swojego doświadczenia, dzięki regularnym kontaktom z chorymi lepiej niż lekarz rozumiała, czego potrzebują, i miała odwagę działać w oparciu o swoją wiedzę.
Inna pielęgniarka, Micaela, zrobiła to samo, gdy odczuwałem silny ból, przepisując mi potajemnie dodatkowe dawki środków przeciwbólowych. Cornelia i Micaela są teraz niebie, a ja zawsze będę ich dłużnikiem. Walczyły o mnie do końca, aż do mojego ostatecznego wyzdrowienia. Uczyły mnie, co to znaczy korzystać z nauki, ale także wiedzieć, kiedy wyjść poza nią, by zaspokoić określone potrzeby.
To doświadczenie pokazało mi coś jeszcze, a mianowicie, jak ważne jest unikanie tanich pociech. Ludzie przychodzili, żeby mi powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, że ból, który teraz odczuwam, sprawi, że już nigdy nie będę musiał cierpieć – naprawdę głupie rzeczy, puste słowa, i choć wypowiedziane z dobrymi intencjami, to nigdy nie dotarły one do mojego serca. Najgłębiej przemówiła do mnie milczeniem jedna z kobiet, która naznaczyła moje życie – siostra María Dolores Tortolo. Ona uczyła mnie jako dziecko i przygotowała do Pierwszej Komunii Świętej. Przyszła do mnie w odwiedziny, wzięła mnie za rękę, pocałowała, przez chwilę nic nie mówiła, a potem w końcu powiedziała: "Naśladujesz Jezusa". Nie musiała mówić nic więcej. Jej obecność, jej milczenie były głęboko pocieszające.
Po tym doświadczeniu postanowiłem, odwiedzając chorych, mówić jak najmniej. Po prostu trzymam ich za rękę.
Poważna choroba, którą przeżyłem, nauczyła mnie polegać na dobroci i mądrości innych. Koledzy z seminarium oddawali swoją krew, odwiedzali mnie i byli przy mnie; jeden z nich noc w noc czuwał przy moim łóżku w tej trudnej sytuacji. To są rzeczy, których się nie zapomina. Jaki wyszedłem z tego? Lepszy, bardziej realistyczny. Dało mi to też przestrzeń na przemyślenie swojego powołania. Już wtedy czułem wezwanie do życia zakonnego. Myślałem o salezjanach, dominikanach, może jezuitach. Jezuitów spotkałem po raz pierwszy w seminarium, ponieważ to oni je prowadzili, i byłem pod wrażeniem ich misyjnego zaangażowania. Podczas rekonwalescencji po operacji płuc, gdy przebywałem poza seminarium, miałem czas i przestrzeń, by to wszystko przemyśleć i osiągnąć spokój, którego potrzebowałem do podjęcia ostatecznej decyzji o wstąpieniu do Towarzystwa Jezusowego, czyli jezuitów.
Mój czas w Niemczech w 1986 roku można by nazwać "Covidem przesiedlenia". To było dobrowolne wykorzenienie, gdyż wyjechałem udoskonalić mój niemiecki i zbierać materiały do pracy doktorskiej, ale tak naprawdę czułem się jak kwadratowy kołek w okrągłej dziurze. Chodziłem na cmentarz we Frankfurcie i stamtąd patrzyłem, jak samoloty lądują i startują, usychając z tęsknoty za moją ojczyzną. Pamiętam dzień, w którym Argentyna wygrała mistrzostwa świata w piłce nożnej. Nie oglądałem meczu i dopiero następnego dnia, gdy przeczytałem gazety, zdałem sobie sprawę, że wygraliśmy. Kiedy dotarłem na lekcję niemieckiego, nikt nic nie powiedział na ten temat, tylko pewna Japonka wstała i napisała na tablicy: VIVA ARGENTINA, na co wszyscy wybuchnęli śmiechem. Gdy do klasy wszedł nauczyciel, kazał jej to wymazać – i to wszystko.
Samotność triumfu, którego nie możesz z nikim dzielić, samotność braku przynależności, bycia wytrąconym z życiowej równowagi. Zostajesz zabrany z miejsca, w którym jesteś, wysłany tam, gdzie nie należysz, i dopiero w trakcie tego procesu dowiadujesz się, co tak naprawdę ma znaczenie w miejscu, które zostawiłeś.
Czasami wykorzenienie może być wyleczeniem albo radykalną przemianą.
Trzeci raz Covid przeżyłem w latach 1990-1992, kiedy to zostałem wysłany do Kordoby. Ten czas miał swoje korzenie w moim sposobie sprawowania przywództwa jako prowincjał, a następnie rektor. Jestem pewien, że zrobiłem kilka dobrych rzeczy, ale potrafiłem być bardzo surowy. Tam wystawili mi rachunek i mieli rację.
Papież Franciszek odnosi się tutaj do czasu (1990-1992), który spędził w górskim mieście Kordoba w środkowej Argentynie. Nastąpiło to pod koniec burzliwego okresu w argentyńskiej prowincji Towarzystwa Jezusowego, po ponad dekadzie rządów Jorge Mario Bergoglio jako dominującego, charyzmatycznego prowincjała (1973-1979) i rektora jezuickiego domu formacyjnego Colegio Máximo w prowincji Buenos Aires. Będąc dopiero po pięćdziesiątce, Bergoglio został wysłany do Kordoby. Okres ten dobiegł końca, gdy ówczesny arcybiskup Buenos Aires kard. Antonio Quarracino poprosił papieża Jana Pawła II o nominację Bergoglio na biskupa pomocniczego. Ten bolesny, ale owocny okres, w którym Jorge Mario Bergoglio bardzo cierpiał i napisał niektóre ze swoich najgłębszych spostrzeżeń, został opisany w książce Austena Ivereigha Prorok. Biografia Franciszka, papieża radykalnego (Wydawnictwo Niecałe, Bytom 2015, rozdz. 5) - dop. autora.
Spędziłem w tamtejszej rezydencji jezuitów rok, dziesięć miesięcy i trzynaście dni. Odprawiałem Msze Święte, spowiadałem i udzielałem kierownictwa duchowego, ale prawie nigdy nie wychodziłem z domu, by chociażby udać się na pocztę. To było swego rodzaju zamknięcie, samoizolowanie się – tak jak wielu z nas czyni to ostatnio – i dobrze mi to zrobiło, bo pomogło rozwinąć moje pomysły. Dużo wówczas pisałem i modliłem się.
Do tego czasu prowadziłem uporządkowane życie w Towarzystwie Jezusowym, opierając się na doświadczeniu przywództwa najpierw jako mistrz nowicjatu, a potem, od 1973 roku, jako prowincjał, aż do 1986 roku, kiedy to zakończyłem swoją kadencję jako rektor. Przyzwyczaiłem się do tego stylu życia. Wykorzenienie, kiedy z boiska odsyłają cię na ławkę rezerwowych, wywraca wszystko do góry nogami. Nawyki, odruchowe zachowania, punkty odniesienia twojego życia, które kształtują się z czasem – wszystko to zostaje przewrócone i musisz się nauczyć żyć na nowo, ponownie uzbroić.
Patrząc teraz wstecz, uderzają mnie szczególnie trzy rzeczy. Po pierwsze, jaką zdolność do modlitwy wówczas otrzymałem. Po drugie, pokusy, których doświadczyłem. I po trzecie – najdziwniejsza rzecz na świecie – dlaczego przyszło mi do głowy, aby przeczytać wszystkie trzydzieści siedem tomów Historii papieży Ludwiga Pastora. Przecież mogłem się zagłębić w jakąś powieść lub coś bardziej interesującego. Ale z miejsca, w którym jestem teraz, nie mogę przestać się zastanawiać, dlaczego Bóg zainspirował mnie do przeczytania tej właśnie lektury. To trochę tak, jakby Pan przygotował dla mnie swego rodzaju szczepionkę. Bo kiedy jesteś zaznajomiony z historią papiestwa, niewiele dziś w watykańskiej kurii i w Kościele może cię zszokować. Bardzo mi się to przydało!
Covid Kordoby był prawdziwym oczyszczeniem. Dał mi większą tolerancję, zdolność zrozumienia i wybaczania, a także odświeżył moją empatię wobec bezsilnych. Dał mi też cierpliwość – dużo cierpliwości – która jest darem zrozumienia, że ważne rzeczy wymagają czasu, że zmiana ma charakter organiczny, że mamy ograniczenia i musimy w ich ramach pracować, ale wciąż patrząc przed siebie, tak jak robił to Jezus. Nauczyłem się, jak ważne jest dostrzeganie wielkości w małych rzeczach i poświęcenie uwagi szczegółom w rzeczach wielkich. Był to okres rozwoju pod wieloma względami, rodzaj nowego wzrostu, który następuje po ostrym przycięciu.
Ale muszę być wciąż ostrożny. Bo kiedy już popadniesz w pewne wady, w pewne grzechy, a potem poprawisz się, wtedy diabeł – jak mówi Jezus – wraca i, widząc dom "wymiecionym i przyozdobionym" (Łk 11,25), przysyła siedem innych, jeszcze gorszych duchów. Koniec takiego człowieka jest znacznie gorszy niż początek. To jest coś, przed czym muszę się mieć na baczności w moich rządach w Kościele, aby nie wpaść ponownie w wady, które miałem jako przełożony zakonny.
To "drugie kuszenie" to specjalność wykształconych demonów. Jezus mówi, że kiedy diabeł posyła siedem jeszcze gorszych demonów, to one "wchodzą i mieszkają tam". Innymi słowy, wpuszczamy je sami. Dzwonią grzecznie dzwonkiem, są uprzejme, mówią "przepraszam" i "czy mógłbym", ale włażą do nas z butami dokładnie tak samo jak poprzednie. Jezus w tych wersach pokazuje nam pokusę diabła w przebraniu anioła światłości.
Powrót diabła w formie pokusy ma w Kościele długą tradycję. Pomyśl na przykład o pokusach św. Antoniego albo św. Teresy z Lisieux, która poprosiła, aby skropić ją święconą wodą, bo diabeł otoczył ją, mając nadzieję, że wreszcie się potknie. W moim wieku powinienem mieć specjalne okulary, aby zobaczyć, kiedy diabeł mnie osacza, mając nadzieję, że na koniec upadnę, a przecież właśnie tutaj jestem – na końcu mojego życia.
To były moje trzy osobiste Covidy. Tym, czego się nauczyłem, jest to, że gdy wiele cierpiąc, pozwoli się, by nas to zmieniło, wychodzi się z tego lepszym, lecz jeśli się okopie w tym cierpieniu, wyjdzie się gorszym.
(…)
Powyższy fragment pochodzi z książki papieża Franciszka i Austena Ivereigha "Powróćmy do marzeń", która ukaże się 15 grudnia nakładem Domu Wydawniczego Rafael.