Ze zbioru czterech opowiadań z Franciszkiem Villonem w roli głównej tylko trzy teksty będą nowością dla czytelników, którzy, tak jak ja, zapoznali się wcześniej z pierwszym tomem anielsko-diabelskiej antologii A.D. XIII. W nim bowiem ukazało się po raz pierwszy opowiadanie Herezjarcha. Nieprzypadkowo właśnie ten tytuł stał się zarazem tytułem całego zbiorku – religijna metafizyka, choć różnie ujmowana, jest motywem przewodnim wszystkich czterech historii. Łączenie religii z fantastyką wydaje mi się zawsze stąpaniem po zdradziecko kruchym lodzie. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że chodzi tu o religijność średniowieczną, w której pierwiastki „fantastyczne”: diabły, anioły, cudowne uzdrowienia czy wreszcie sam Bóg napominający od czasu do czasu swoją owczarnię – traktowane były z całą dosłownością, a popyt na drzazgi z krzyża Chrystusa czy szczeble z drabiny, która przyśniła się Jakubowi, zawsze wielokrotnie przewyższał podaż. Ryzyko wiążące ze wzbogaceniem religii, będącej już w pewnym sensie
fantastyką, o element stricte fantastyczny – to po prostu ryzyko przedobrzenia, nieodwracalnego zakłócenia proporcji, uzyskania niechcianego efektu groteskowego. O ile jeszcze w Herezjarsze, będącym opisem słusznej, choć okrutnej zemsty i poruszającym dodatkowo zupełnie współczesny problem aborcji, lód się nie zapadł i pułapki udało się uniknąć, o tyle Pan z dębiny balansuje na krawędzi przerębli, a Danse macabre, miast być przerażające, jest w najlepszym razie w niezamierzony (tak przynajmniej sadzę) sposób zabawne. Oto populacja całego siedmiogrodzkiego miasta podczas poprowadzonej przez biskupa krucjaty przeciwko złu zostaje przemieniona w zombie. Walka kilkorga ocalonych (w tym Villona, bawiącego akurat w miasteczku) z watahą bezrozumnych, spragnionych ludzkiego mięsa potworów, rozpisana została na kilka, teoretycznie coraz bardziej dramatycznych aktów. Grozy jednak, przynajmniej w moim odbiorze, nie ma w rozbudowanym i mocno epickim od strony formalnej opisie owej walki (której kulminacyjny
punkt stanowi konna szarża pocztów polsko-litewskich, z obowiązkową Bogurodzicą) za grosz. Tekst, zamiast trzymać w napięciu, nieznośnie się dłuży, a zamiast przerażać – bawi, właśnie za sprawą niefortunnego zestawienia elementów dwóch wzajemnie się wykluczających poetyk.
W minipowieści Pan z dębiny więcej metafizyki religijnej niż fantastyki sensu stricto, ale i ta pierwsza występuje w niebezpiecznym stężeniu. Irytujący jest popularny ostatnio motyw błądzącego księdza (wywodzącego się z najstarszej szlachty), który bez opamiętania folguje własnym perwersyjnym upodobaniom seksualnym, a z ambony głosi pełne hipokryzji kazania o równości ludzi wobec Boga, zostając tym samym idolem paryskiego pospólstwa. Poza tym jednak tekst broni się wewnętrzną spójnością i – przede wszystkim – bardzo sprawnie tym razem wykreowanym nastrojem – atmosferą narastającego osaczenia przez nieznaną, złowrogą moc.
Tego waloru zbrakło najkrótszemu opowiadaniu, Klasztorowi i morzu, które z tekstem poprzednim łączy, podjęta najwyraźniej przez autora, „misja” ujawniania „prawdziwego oblicza” przebrzydłego kleru. Przy czym trzeba mu (autorowi, nie klerowi, dla którego nie ma najwyraźniej okoliczności łagodzących) oddać sprawiedliwość: źli są tutaj nie tylko braciszkowie uprawiający męską sodomię, ale także – nawet bardziej – ci członkowie zgromadzenia, którzy postanawiają wypalić pleniący się w nim śmiertelny grzech najskuteczniejszą z dostępnych metod. Taka kumulacja niegodziwości w jednym miejscu budzi gniew Boga i natury – znów nie udało się ustrzec w opisie tej majestatycznej interwencji przesady.
Podsumowując – nie zamierzam ujmować Jackowi Komudzie niezwykłej sprawności narracyjnej – zarówno na płaszczyźnie języka, jako jeden z nielicznych polskich autorów posługuje się bowiem tak piękną, archaizowaną polszczyzną, jak i pod względem kreowania nastroju oraz szkicowania realiów za pomocą drobnych, pozornie nieistotnych szczegółów. Zaś Franciszek Villon, nieprawdopodobnie wiarygodny szelma, złodziej, alfons i hulaka, uczciwie, a nawet z pewną dumą się do wszystkich swoich słabości przyznający, a zarazem niepozbawiony elementarnego poczucia przyzwoitości, to zdecydowanie jeden z jego najbardziej udanych bohaterów.
Zdecydowanie preferuję jednak te spośród tekstów Komudy, w których zawartość fantastyki jest możliwie najmniejsza (jak w znakomitym Diable łańcuckim). Herezjarcha uzmysłowił mi również, że, poza zbyt dużą zawartością fantastyki, zabójcze dla tekstów tego konkretnego autora może być także zbyt wysokie stężenie nachalnej ideologii, nawet tak popularnej, jak antyklerykalizm. *Choć zatem Villon jest wspaniałym przewodnikiem i godnym kompanem, nie do końca tego oczekiwałam po jego perypetiach.* Ocenę całości zdecydowanie zaniża najsłabszy Danse macabre.