To jest męski świat. Świat wielkiej polityki i świat brutalnego sportu. Autor przygląda się politykom jak sportowcom – to, co predestynuje do zwycięstwa, to słuszny wzrost (czarne charaktery są tu zwykle nikczemnej postury), potem budowa – najlepiej atletyczna (ci po złej stronie miewają piwne brzuchy i za długie skarpetki), silny uścisk dłoni, kondycja wypracowana ćwiczeniami fizycznymi, zdrowym i regularnym odżywianiem. Walkę o prezydenturę RPA John Carlin opisuje jak treningi przed Olimpiadą. Koncept literacki – czy raczej sposób widzenia świata? Carlin, zanim został korespondentem zagranicznym angielskiej prasy i komentatorem politycznym, był dziennikarzem sportowym, i chyba nigdy nim być nie przestał. Pomysłem na Igrając z wrogiem, a może raczej Pogrywając z wrogiem było ukazanie, jak obywatele Republiki Południowej Afryki, dotychczas stanowiący dwie dramatycznie zantagonizowane, wrogie społeczności, w jednej, niezwykłej chwili zaczynają stapiać się w jeden naród: gdy w roku 1995 uczucia
patriotyczne wszystkich Południowoafrykańczyków, białych i czarnych, zogniskowały się wokół walki narodowej drużyny rugby o mistrzostwo świata. Do tego roku w RPA rugby było sportem białych Afrykanerów. Czarni mieli swoje gry, podobnie jak swoje szkoły, swoje autobusy, swoje osiedla i swój hymn – nielegalny, oczywiście. A wszyscy – sportowe getto, bo kraj apartheidu był izolowany na arenie sportowej i wykluczany z międzynarodowych rozgrywek. Po pierwszych wolnych wyborach narodowa drużyna mogła już rzeczywiście zmierzyć się z najlepszymi na świecie. A dzień wielkiej gry został, z inicjatywy Nelsona Mandeli pieczołowicie przygotowany, zapewne przez najlepszych specjalistów od politycznego piaru, ale nie znaczy to przecież, że wielka fala emocji nie była najzupełniej prawdziwa.
Invictus miał być opowieścią o cudzie pojednania – Nelson Mandela przeprowadził Południowoafrykańczyków, z których dotąd każdy nosił swój los wypisany na twarzy, bo kolor skóry określał jego pozycję społeczną i życiowe szanse od kołyski aż po grób, do kraju w którym wszyscy, przynajmniej formalnie, są równi wobec prawa. Zmiana dokonała się pokojowo, bez usankcjonowanej zemsty i odwetu. I to mogła być naprawdę fascynująca opowieść, bo John Carlin wówczas rzeczywiście tam był i mógł zaglądać za kulisy władzy. Niestety, zafascynowany ponad miarę charyzmą Nelsona Mandeli, napisał książkę o cudotwórcy, który zmieniał swój kraj osobiście i jednoosobowo, jednając sobie każdego, jednym uśmiechem, jednym uściskiem dłoni, krótką rozmową…. Mandela „Niezwyciężony” kroczy po falach sukcesu od cudu do cudu, a przecież chciałoby się zobaczyć, jak było naprawdę, poczuć tę krew, ten pot i te łzy…
Podobno synowi Jana Styki, bardzo pobożnemu i niezbyt utalentowanemu, przyśnił się kiedyś Chrystus i powiedział: „Tadziu, ty mnie nie maluj na kolanach, ty mnie maluj dobrze”. Johnowi Carlinowi Nelson Mandela najwyraźniej nie przyśnił się w porę.