Metafora „nieśmiertelne życie” momentalnie przywodzi na myśl jakąś wielką postać ze świata sztuki lub nauki, żyjącą poprzez swoje dzieła, które od stuleci wciąż zachwycają i inspirują, czy też może jakiegoś bohatera narodowego, o którym pisze się wiersze i dramaty, jego imieniem nazywa ulice i szkoły. Henrietta Lacks nie była jednak nikim takim.* Była zwykłą młodą kobietą pochodzenia afroamerykańskiego, wychowaną na tytoniowej farmie, gospodynią domową zajmującą się pięciorgiem dzieci z małżeństwa ze swoim bliskim kuzynem.*
Unieśmiertelnił ją ciąg wydarzeń, którego początkiem był rodzinny dramat: kilka miesięcy po narodzinach ostatniego syna u Henrietty rozpoznano raka szyjki macicy (dziś już możemy z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, jak do tego doszło: David nie był wiernym mężem, i najwyraźniej nie był wybrednym kochankiem, bo ze swoich eskapad „przynosił” choroby weneryczne, którymi systematycznie zarażał żonę, „przyniósł” więc i wirusa HPV, którego rakotwórczy potencjał został poznany dopiero wiele lat później...). Choroba była w stadium nie najgorzej rokującym i po zastosowaniu typowego wówczas leczenia – terapii pręcikami radowymi, a później naświetlań – istniała pewna szansa na remisję, a przynajmniej na wydłużenie życia. Jednakże rak rozwijał się niezwykle agresywnie i po kolejnych paru miesiącach Henrietta zmarła w straszliwych cierpieniach, dzieląc los tysięcy kobiet, u których rozpoznano tę samą chorobę. Smutne to i bolesne, zwłaszcza dla dwojga najmłodszych dzieci, które nie zdążyły nawet zapamiętać
wyglądu matki, ale gdzie ten powód do nieśmiertelności? Otóż podczas pobytu Henrietty w szpitalu Johna Hopkinsa w Baltimore lekarze pobrali wycinki z objętego chorobą narządu; jest to procedura powszechnie stosowana w onkologii, gdyż zbadanie zmienionej tkanki pod mikroskopem jest niezbędne do postawienia poprawnego rozpoznania i ustalenia optymalnego w danym przypadku leczenia, a także do studiów naukowych umożliwiających lepsze poznanie natury choroby i w konsekwencji dających perspektywy poprawy rokowania dla kolejnych pacjentów. Ale próbki pobrane od tej akurat chorej posłużyły także innym celom: część ich udostępniono biologowi pracującemu nad utrzymaniem żywotności komórek w hodowli. Po kilku dniach stwierdził on ze zdumieniem, że porcja komórek oznaczona jako „HeLa” nie tylko nie obumiera, jak wszystkie inne dotąd, ale mnoży się szybciej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Kilka lat później te wyjątkowe komórki służyły już niezliczonym laboratoriom i praktycznie rzecz biorąc, umożliwiły postęp
medycyny na niespotykaną dotąd skalę; powstały nawet firmy zajmujące się wyłącznie ich produkcją i dystrybucją, i nie byłoby w tym nadal niczego złego, gdyby nie to, że rodzina zmarłej doznała szoku, dowiadując się o całej sprawie po dobrych dwudziestu latach od niezbyt subtelnego dziennikarza...
Minęło jeszcze parę dekad do momentu, gdy dziennikarka naukowa Rebecca Skloot postanowiła na dobre unieśmiertelnić Henriettę Lacks – kobietę, dzięki której (choć bez jej wiedzy i woli) mamy dziś szczepionki przeciw polio i HPV, możliwość diagnozowania chorób genetycznych i testowania wpływu leków na mechanizmy biologiczne na poziomie komórkowym. Prawie dziesięć lat spędziła na zbieraniu materiałów – przeszukiwaniu szpitalnych archiwów i prac naukowych sprzed pół wieku, tropieniu śladów Henrietty i jej krewnych – a zadanie to doprawdy nie było łatwe, bo ci ostatni wykazywali wielce niechętne nastawienie do wszystkich białych, gmerających w rodzinnej historii i prawiących frazesy na temat „wiecznie żywej” Henrietty, lecz niemających do zaoferowania nic w zamian, nawet prawa do leczenia na jakim takim poziomie... Skloot mimo wszystkich przeszkód wywiązała się z narzuconego sobie zadania doskonale, tworząc ogromnie ciekawą opowieść z pogranicza biografii i publicystyki popularnonaukowej. Doskonałym, płynnym
stylem, przypominającym nieco styl niezapomnianych * Stuleci* Thorwalda , relacjonuje na przemian koleje losu Henrietty i jej bliskich (z którymi, a zwłaszcza z jedną z córek, zdołała nawiązać całkiem sympatyczne relacje), dzieje komórek HeLa i historię swoich zabiegów o odsłonięcie nieznanych elementów tej nieco skomplikowanej układanki. Te prawie czterysta stron czyta się dosłownie jednym tchem, w czym zasługa i autorki – mającej dar pisania w taki sposób, by nie zamącić w głowie czytelnikowi mniej zorientowanemu w tematyce biologiczno-medycznej – i tłumaczki, która świetnie poradziła sobie i z terminologią naukową, i z transkrypcją gwary ciemnoskórych mieszkańców południowych stanów USA.
Szczerze polecam tę lekturę każdemu, kogo interesuje coś więcej, niż same suche fakty z zakresu nauk biologicznych, a także amatorom opowieści z życia wziętych.