Mateusz Waligóra: Często słyszę: ”Nikt nam nie będzie mówił, co mamy robić”. Nie komentuję, bo wiem, że w zderzeniu z warunkami już nie będą chojraczyć
Mamy nową tradycję? Turyści wybierają się na spacer do Morskiego Oka, zapada zmrok, a oni zamiast wracać, wzywają ratowników. Tym razem na spacerze utknęło 45 osób, w tym rodziny z dziećmi. Identyczna sytuacja miała miejsce w grudniu ubiegłego roku i dwa lata temu. – Żyjemy w czasach, gdy trekingi górskie są elementem konsumpcji, tak samo, jak wyjście do kina, mówi Mateusz Waligóra. Przypominamy naszą rozmowę z autorem przewodnika ”Trek”, który wybrano Górską Książką Roku.
*Rachela Berkowska: ”Ratownicy GOPR uratowali w Bieszczadach sześciu turystów. Polacy utknęli na Rysach. ’Głupota panoszy się w górach’ - niedzielni turyści nie boją się zimy w Karkonoszach” - to tylko parę nagłówków z serwisów Wirtualnej Polski. Ale wiem, że i tobie, wytrawnemu podróżnikowi, zdarzały się sytuacje podbramkowe. Ledwie uszedłeś z życiem z pożaru buszu. *
*Mateusz Waligóra: *A wcześniej z powodzi. Nie uprawiam propagandy sukcesu, jestem osobą, która podejmowała wiele ryzykownych wypraw. I wiele z nich się nie udało. To uczy pokory i daje doświadczenie. Zebrałem go całkiem sporo. O Australii w ”Treku” nie pisałem, bo to wyprawa rowerowa, ale mogę ci o niej opowiedzieć. Miała dla mnie ogromne znaczenie przez błąd, który popełniłem. Podjąłem decyzję o wyjeździe, mimo tego, że na świecie pojawił się mój pierwszy syn. Zdecydowałem się na podróż jeszcze przed jego urodzinami, ale potem nie odwołałem planów i wyjechałem, kiedy miał półtora miesiąca. Długo trwało leczenie traumy, którą na siebie sprowadziłem. Bardzo żałowałem swojej decyzji. Do dziś nie opowiadam o tej podróży. W ogóle unikam opowiadania o pustyniach.
Dlaczego?
Ludzie nie rozumieją co chcę im przekazać. Wyświetlam pierwsze dziesięć slajdów, opowiadam, jak było gorąco, że brakowało wody. A potem zaczynam opowiadać o tym, co było w tej podróży najważniejsze. O pustce i braku bodźców, kiedy poruszasz się i medytujesz. Jazda na rowerze, czy marsz, wszechogarniająca monotonia tylko to ułatwia. I wtedy widzę, że ludzie nie tego ode mnie oczekują. Kiedy opowiadam o górach, pośmieją się, chwilami posmucą, ale wychodzą zadowoleni. O pustyniach lepiej pomilczeć.
Mateusz Waligóra ma na koncie wyprawy najwyższe szczyty kontynentów w roli przewodnika. Trzy razy wchodził z grupami na Aconcaguę, najwyższą górę Ameryki Południowej. I cztery razy na Kilimandżaro, najwyższą górę Afryki.
Szkoda, bo twoje zdjęcia z przejścia boliwijskiej pustyni solnej Salar de Uyuni są zjawiskowe.
Opublikował je brytyjski The Guardian, Daily Mail, holenderska i rosyjska edycja Travelera, cała masa mediów. Nie było dnia, żeby ktoś ze świata nie pisał do mnie, że też chce moje zdjęcia. Natomiast opowieść o Canning Stock Route, 1800 kilometrowej trasie biegnącej przez wnętrze Australii, ukazała się tylko w naszym rodzimym Travelerze i nigdzie więcej. Nikt nie chciał publikować tej historii. Słyszałem, że nie tego oczekiwali czytelnicy. Poddałem się i już nikomu jej nie proponuję. Irytowałem się, bo to była dla mnie najtrudniejsza, najważniejsza wyprawa, a nikt nie chce o niej słuchać.
Wiem, że jechałeś przez palący się busz. Ogień był tak blisko, że widziałeś płomienie. Mijałeś truchła zwierząt. Pożar odcinał ci drogę do studni. Był problem z ewakuacją, bo towarzystwo ubezpieczeniowe w Polsce nie stanęło na wysokości zadania. Chciałeś sobie łamać rękę, żeby nie musieć płacić za lot.
To wszystko prawda. Byłem tam drugi raz. Wcześniejsza wyprawa, na którą pojechałem z Agnieszką, moją żoną, skończyła się fiaskiem. Byliśmy przygotowani najlepiej, jak mogliśmy, a jednocześnie nie byliśmy w stanie zrobić nic, kiedy na tej ogromnej pustyni, złapał nas siedmiodniowy deszcz, zmieniając ją w bajoro. Przyroda wygrała. I musieliśmy to przełknąć. Chciałem wrócić do Australii za wszelką cenę, żeby zmierzyć się z żalem i piętnem porażki. Pojechałem sam, bo na świecie pojawił się Franek i Agnieszka nie mogła wrócić tam ze mną.
Przez 29 dni tej szalonej jazdy schudłeś 16 kilogramów, ale się udało.
Zadawałem sobie pytanie, czy Canning Stock Route był wart kilkudziesięciodniowego rozstania z żoną i maleńkim dzieckiem. Odkąd mam dzieci, inaczej myślę o podróżowaniu.
Czekając na drugiego syna ruszyłeś na północ.
Do Hardangerviddy też miałem dwa podejścia. Po raz pierwszy na ten największy płaskowyż Europy wybrałem się w grudniu, czego nie robi nikt. Kiedy pracownicy stacji kolejowej, z której wyrusza się na wędrówkę, zobaczyli mnie z rakietami śnieżnymi, a nie nartami, zapytali tylko: Człowieku co ty robisz? W grudniu nie wszystkie rzeki są zamarznięte, jest za to cała masa świeżego śniegu. Ale ja byłem natchniony, dwa miesiące wcześniej odkryłem książkę Ernesta Shackletona badacza Antarktydy i powiedziałem sobie: też tak chcę. Nie miałem doświadczenia polarnego, ale gdzie go nabędę, jak nie tam właśnie. Pełen entuzjazmu założyłem rakiety i wpadłem w śnieg po jajka, a następnego dnia wróciłem do Polski. Sprzęt zostawiłem i pojawiłem się ponownie na Hardangerviddzie na początku marca. Warunki były dużo lepsze. Spotkałem narciarzy i nikogo na rakietach. Norwegowie uważają, że rakiety są fajne, ale do odśnieżenia drogi do wychodka, a nie do robienia wypraw. Nie dyskutuję z tym. W Norwegii znaleziono mające cztery tysiące lat rysunki naskalne przedstawiające narty. Ale ja nie miałem nart. Ta druga wyprawa też nie udała się w stu procentach, bo mniej więcej w połowie drogi trafiło mi się pięciodniowe załamanie pogody. A tam potrafią panować warunki dokładnie takie, jak w Arktyce i kiedy przychodzi ”whiteout”…
Przepraszam co takiego? ”Whiteout”, to jakaś totalna zamieć?
Zastanawiałem się, jak to opisać ludziom, którzy nigdy czegoś podobnego nie doświadczyli. I wymyśliłem. To jak wejście do wielkiej piłeczki ping-pongowej. Nie ma konturów, horyzontu i wszystko jest białe. Błędnik zaczyna wariować. W takiej rzeczywistości nie wiesz ile przeszłaś, czy poruszałaś się w dół, czy w górę, nic nie wiesz. Fascynujące i przerażające. Po odejściu 15 metrów od chatki, w której spałem, nie mogłem odnaleźć drogi powrotnej. Nie było wyjścia, musiałem przeczekać. No więc czekałem, a nie jestem osobą cierpliwą z natury. Tylko cholerykiem, dlatego uciekam na pustynie, pozwalają mi się wyciszyć. Żeby przetrwać, czytałem ”Południe”, Andrzeja Muszyńskiego, książkę o okolicach równika, miejscu, w którym najlepiej się odnajduję, gdzie jest ciepło, w miarę sucho. Zupełnie innym, niż to, w którym kiblowałem. Aż absolutną ciszę przerwało pukanie, a za drzwiami stał Norweg. Połamało mu namiot, potrzebował schronienia. Jego pojawienie się było niczym zbawienie. Przede wszystkim zabiło nudę. Opowiedział mi o Amundsenie, który na Hardangerviddzie ćwiczył przed wyprawą na biegun. I o mało, tu na płaskowyżu, nie zginął w trakcie podobnego załamania pogody. Spędziłem kilka dni na słuchaniu i uczeniu się od lepszych, a potem postanowiłem zawrócić. I choć nie przetrawersowałem płaskowyżu, uważam wyprawę za udaną i ważną. Wszystko zrobiłem z głową i wróciłem cały. A tak naprawdę nigdy tam nie byłem.
Słucham?
Było tam moje ciało, ale głową cały czas byłem w domu. Za dwa tygodnie miał narodzić się mój drugi syn. Na imię dostał Ernest - na cześć Shackletona. Choćby z tego powodu ta wyprawa będzie dla mnie zawsze ważna.
Żyjemy w czasach, gdy trekingi górskie są elementem konsumpcji, tak samo, jak wyjście do kina. Ważne jest nieustanne dokumentowanie, pokazywanie światu: oto ja na wyprawie.
Zdarzyło ci się zawrócić z wyprawy, bo odmówiło ciało? Jest w książce zdjęcie twoich obandażowanych stóp. Co się wtedy stało?
To zdjęcie z Boliwii. Miałem obtarte stopy. Kiedyś jeden z największych polarników - Borge Ousland - zrezygnował z trawersu Antarktydy po dotarciu do bieguna właśnie przez obtarte stopy. Wiem, że to może brzmi mało poważnie, ale jeśli idziesz kolejny dzień z takim urazem, łatwo o zakażenie i problemy. Dodam tylko, że obcierają mnie wszystkie buty i zawsze kończę ze zmasakrowanymi stopami. Salar to ciekawe miejsce, w którym nie ma życia. Dźwięków, zapachów, billboardów, przypominających, że musisz koniecznie kupić nowy suplement diety, który sprawi z twoim ciałem cud. Na Salarze moim suplementem był przyjmowany codziennie ketonal w tabletkach. Tuż przed rozpoczęciem marszu wysiadło mi lewe kolano. Szwankowało już wcześniej. Podczas pierwszej wyprawy do Australii. Mam dwa metry wzrostu, zdarzają się problemy ze stawami. Przedreptałem tę pustynię z przeciwbólowym ketonalem. Musiałem trzymać rękę na pulsie i nie przeholować. Tak już jest, na każdej wyprawie coś doskwiera. Przed pierwszą Canning Stock Route wyrwałem sobie siódemkę. Była do uratowania, ale musiałbym leczyć ją kanałowo. Za późno poszedłem do dentysty, nie było na to czasu. Musiałem rozważyć - ząb, albo wyjazd. Poświeciłem siódemkę, a wyprawa skończyła się niepowodzeniem. Bywa i tak.
Sporo w książce rad, co kupić, na czym oszczędzać, a na czym pod żadnym pozorem, jak choćby na namiocie, czy śpiworze puchowym. Co ci ratowało życie podczas wypraw, zdradź bez czego się nie ruszasz z domu.
Mam swoje ulubione rzeczy, które noszę do całkowitego zużycia, łatam, ceruję. Każdy by je sto razy wyrzucił, ja używam. Niektórych nie wyrzucam, tylko zostawiam dla innych gdzieś na trasie, pod koniec wyprawy. Spodnie w Argentynie, drugie w Australii, plecak w Ekwadorze. Jestem gadżeciarzem, który jara się tym, co na rynku nowe, a potem próbuje przez chwilę i stwierdza, że stary sprzęt nie był taki najgorszy. Podróżuję jakieś 12 lat, przełomowych produktów widziałem mało. Nowe kolekcje różnią się drobiazgami, często ledwie kolorem. Ikoną była dla mnie zawsze firma Alpinus założona przez Artura Hajzera i Janusza Majera.
Byli pierwsi w Polsce, wspaniali, z nimi w tematach outdoorowych goniliśmy Zachód.
Plecaki Alpinusa produkowane w latach 90. widzę do dziś na szlakach. Ponad 20 lat, to niesamowite, że są takie trwałe. Możesz plecak przekazać w spadku synowi, genialne. Pamiętam, że mieli model, który nazywał się Woodpecker. Marzyłem o nim. Kupiłem używany, bo nie było mnie stać na nowy. Szyty był Cordury, dziś się jej nie używa, jest zbyt ciężka. Pamiętam pierwsze wyjście z tym plecakiem, to było ”wow”. Obecnie używam głównie ekwipunku szwedzkiej marki Fjällräven ze względu na niezawodność jej produktów. A nie ruszam się nigdzie bez chusty, tak zwanego buffa. Mały drobiazg, którego używam na każdej wyprawie. Prosty, fantastyczny i niezastąpiony. W Australii pomagał mi filtrować wodę, kiedy zepsuł się filtr. Od niedawna synek pomaga mi w pakowaniu się na wyprawy. Proszę Franka: przynieś mi to, albo tamto - a on jest zachwycony. Na jedną z wypraw, na Kilimandżaro, na którą spakował mnie dwuletni Franek, nie zabrałem buffa. To był koszmar. W jego zastępstwie używałem wtedy wełnianych bokserek. Nie było to wcale głupie, kiedy przed szczytem zawilgociłem oddechem, przemroziłem jedną z nogawek, przekładałem głowę w drugą (śmiech). Pamiętam swój zachwyt nad pierwszym polarem, windstoperem, gore-texem, który w końcu ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu przeciekł. Ale te wszystkie techniczne produkty pozwalały mi stawiać kolejny krok, iść dalej. Chcesz wiedzieć bez czego jeszcze się nie ruszam i na co stawiam, zajrzyj do ”Treka”.
Piszesz w nim: ”Ambicja bywa przydatna, bywa też szkodliwa”. Cierpimy na przerost ambicji, widzisz to na wyprawach?
Obserwuję ludzi, którzy idą ze mną na Aconcaguę. Zazwyczaj na taką wyprawę trafiają ci, którzy weszli wcześniej na Kilimandżaro. Szczyt ma prawie sześć tysięcy metrów. Trasa jest przygotowana dla turystów, obozy rozstawione, jedzenie przygotowane. Wchodzą, na wierzchołku upaja ich adrenalina zmieszana z endorfinami i wtedy na horyzoncie przed nimi natychmiast pojawia się kolejny, wyższy o tysiąc metrów i oni chcą go zdobyć. I wtedy pod Aconcaguą się spotykamy. Zaraz na początku zdarzają się ze mną, gdy mówię: ”Pamiętacie, jak było na Kili? To teraz będzie zupełnie inaczej. Musicie sami sobie wynieść plecaki z jedzeniem, ugotować, w wyższych partiach stopić śnieg. A jeśli coś się wydarzy, zarządzam odwrót i nie ma od tego odwołania”. Często wtedy słyszę: ”Jesteśmy dorośli, nikt nam nie będzie mówił, co mamy robić”. Nie komentuję, uśmiecham się, bo wiem, że za cztery dni, w zderzeniu z warunkami już nie będą chojraczyć. Jestem wyczulony na maratończyków. W Polsce żyją treningami, czasówkami, w rytm endomondo z zegarkiem suunto na nadgarstku. Poznajemy się, a oni się przechwalają: ”Mateusz, ty się o mnie nie bój, ja biegam maratony”. Tylko ten maraton nie przebiega na wysokości czterech, pięciu, czy sześciu tysięcy metrów. Osoby bardzo dobrze przygotowane fizycznie, często nie zdają sobie sprawy, jak ważna, kluczowa jest aklimatyzacja. Są nauczeni, że do celu trzeba iść szybko i sprawnie. Powtarzam im: wolniej, zatrzymaj się, pooglądaj widoki. Ale to walka z wiatrakami. Maratończycy często do celu nie dochodzą, padają w biegu po drodze. Żyjemy w czasach, gdy trekingi górskie są elementem konsumpcji, tak samo, jak wyjście do kina. Ważne jest nieustanne dokumentowanie, pokazywanie światu: oto ja na wyprawie. Sam to robię. Aktualizuję statusy na ”fejsie”, kiedy tylko mogę. Jesteśmy podziwiani, bo jedziemy w góry wysokie. Sami siebie nakręcamy, przekraczamy granice, których bez tej medialnej otoczki może byśmy nie przekroczyli. Ambicjonalne podejście do gór potrafi zrobić krzywdę. Trzeba o tym pamiętać. Sam muszę o tym pamiętać.
_Im mniej niesiesz na plecach, tym dalej zajdziesz. _
Napisałeś fantastyczną książkę dla tych, którzy chcą ruszyć w góry. Na festiwalu w Lądku Zdroju, dostałeś za nią nagrodę. ”Trek” to ”Książka Górska Roku” w kategorii przewodniki i poradniki.
Pisałem ją dwa lata, po nocach, zacząłem pić kawę, której wcale nie lubię. I cały czas miałem w myślach kogoś, kto jedzie ze mną na swoją pierwszą wyprawę trekkingową. Taki ktoś zadaje masę pytania, uwierz mi, znam je na pamięć, słyszałem setki razy. Wszystkie odpowiedzi na nie znajdziesz w tej książce. Włożyłem w nią ogrom pracy. Jeśli ktoś kiedyś powie, że to biblia trekkera, będę najszczęśliwszy. Przyznam ci, że moim największym strachem podczas wyprawy jest to, że skończy mi się woda. Dlatego wybrałem się na pustynię. Żeby się z tym rozprawić. Czuję, że mam się czym podzielić, dlatego jest ta książka.
*O autorze: *Mateusz Waligóra jest specjalistą od wyczynowych wypraw w najbardziej odludne miejsca planety. Na koncie ma rowerowy trawers najdłuższego pasma górskiego świata – Andów, samotny rowerowy przejazd przez najtru. dniejsza drogę wytyczoną na ziemi – Canning Stock Route w Australii Zachodniej oraz samotny pieszy trawers największej solnej pustyni świata – Salar de Uyuni w Boliwii. Za dotychczasowe wyprawy był wyróżniany na największych polskich festiwalach podróżniczych. Jest także jedynym polskim współlaureatem grantu eksploracyjnego Polartec Challenge. Na co dzień pracuje jako stały współpracownik National Geographic Traveler oraz przewodnik wypraw trekkingowych na kilku kontynentach. Jego fotografie publikowały media na całym świecie, między innymi: The Guardian, Daily Mail, National Geographic, Globetrotter Magazin, 4-Seasons Magazin oraz Adventure Travel Magazine. Jest ambasadorem marek Fjällräven, Primus i Hanwag.
”Trek”, Mateusz Waligóra, wydawnictwo Agora, książka:nagrodzona tytułem "Książka Górska Roku" w kategorii "Przewodniki i poradniki górskie" na Festiwalu Górskim w Lądku Zdrój.